Jak się nazywa firma, w której zrobiłam zdjęcia tych oto drzwi do toalet?


nazwy tego typu można znalesc i w innych krajach, ale w ghanie trudno
znaleźć inne. zbierałem kolekcję fotografii na ten temat, niestety
przepadła wraz z aparatem. jakie to nazwy? z tego co zapamiętałem:
- łuki niebios - salon fryzjerski
- to nie czasy dla leniwych - sklep z materacami gąbkowymi
- dzień sądu ostatecznego - drinkspot
chodząc ulicami ghanijskich miejscowości, chcąc niechąc ulegam
religijnej indoktrynacji. czasem zamiast dosłownego cytatu z pisma
świetego, jako nazwa przedsiębiorstwa służy tylko odnośnik typu:
- mat 15,6 - przedsiębiorstwo transportowe
- psalm 49 - usługi hydrauliczne
przed wyjazdem zastanawiałem się, jak to będzie przez cały czas
przebywać wśród ludzi o tak odmiennym wyglądzie od tego, do czego
przywyknąłem w polsce.
tu w afryce często zapominam, że sam jestem
biały. czarny kolor wydaje się najnaturalniejszą barwą skóry pod
słońcem. spotkani biali są okrutnie brzydcy, wymoczeni, chorowici.
szpiedzy z krainy deszczowców.
w afrykańskich twarzach rozpoznaję
znajomych z polski. ten podobny jest do kumpla z podstawówki, tamta do
sąsiadki z akademika, do kuzynki, babci.
ciekawe jak to znowu będzie, wrócić do świata białych. przyzwyczaję się, tak jak sie przyzwyczaiłem do czarnych.
w afryce zaczęto postrzegać chiny, jako alternatywę dla zachodu.Milej lektury!
relacje między państwami czarnego lądu, a państwem środka, postrzegane
są jako braterskie, opierające się na przyjaźni, szacunku, obustronnym
rozwoju, i co najważniejsze, obustronnym zrozumieniu, w przeciwieństwie
do paternalistycznego, ignoranckiego podejścia zachodu.
chińczycy wchodząc do afryki po białych, mogli wyciągnąć wnioski z ich
błędów. oprócz tego, chiński sposób myślenia, lepiej sprawdza się w
pełnej paradoksów, afrykańskiej rzeczywistości. zachód nie potrafi
łączyć przeciwności w jedno tak płynnie jak na znaku yinhyang . zachód
myśli "albo-albo", analizuje, dzieli na czarne i białe, myśli w
kategoriach linearnego upływu czasu ( coś mi się wydaje, że dla
zrozumienia afryki, zrozumienie koncepcji czasu i przestrzeni, jest
ważniejsze niż mi się wydaje ).
chińczycy, zamiast "albo -albo"
myślą "i to, i to", nie analizują, nie dzielą. wolą całość i harmonię.
postrzegają czas jako pętle. w przypadku afryki unikają dychotomicznego
podziału na dobrych i złych ( specjalność usa ), co pozwala utrzymywać
im dobre stosunki z krajami jak sudan , zimbabwe , czy kongo zair
kabili, czerpią z tego ogromne gospodarcze korzyści.
chińska
strategia współpracy z afryką, jest tak elastyczna i płynna, że
bazujący na konretach zachód dostałby rozdwojenia jaźni.
Parę miesięcy temu, w nocy, na tyły budynku, w którym teraz pracuję podjechał samochód z którego wysiadło parę osób ze sprzętem. Powiedzieli portierowi, że mają zlecenie naprawienia kamery zainstalowanej na murze wewnątrz podwórka. Ustawili rusztowania, zasłonili je, po paru godzinach wszystko rozmontowali a oczom zdumionego pracownika ochrony ukazał się taki oto obraz:
To Banksy. Tajemnicza postać komentująca rzeczywistość dowcipnymi i boleśnie celnymi malunkami na murach. Zamieszony na zdjęciu obrazek też jest takim komentarzem - z jednej strony do wszechobecnych a często bezużytecznych kamer (CCTV), z drugiej strony do samej sytuacji, w jakiej graffiti powstało.
Banksy jest świetny i ogromnie popularny. Uprawia mój ulubiony rodzaj sztuki, a mianowicie sztukę wpisaną nierozerwalnie w otoczenie. Sztukę dla przypadkowego przechodnia. Zmuszającą do myślenia a jednocześnie przemawiającą prostym i jasnym językiem. Nie da się jego dzieł powiesić w muzeum, oderwać od tkanki miasta. Jego sztuka jest całkowicie darmowa i w przeciwieństwie do prób wyprowadzenia znanych dzieł na ulicę, podejmowanych chociażby przez National Gallery, nie razi sztucznością. I jak najbardziej jest konkurencją dla uznanych sal wystawowych: na początku maja odbył się w obskurnym tunelu obok stacji Waterloo The Cans Festival - festiwal graffiti. Jak donosi The Times, w ciągu trzech wolnych od pracy dni przez tunel przewinęło się prawie 10 tysięcy widzów. Może i ja też się wkrótce tam wybiorę.
To posłuchajcie.
Sobotni The Independent przynosi dość zawstydzające i niesmaczne wieści na temat British Airways. Wieloletni pilot tych linii lotniczych twierdzi, że rasizm wśród załogi jest tak powszechny, że można powiedzieć, iż jest normą. Wielokrotnie próbował skłonić kierownictwo BA do zajęcia się problemem - bezskutecznie. Zgłosił się więc do prasy, prawdopodobnie pod wpływem pewnego marcowego wydarzenia, kiedy to pilot samolotu lecącego do Lagos usunął z samolotu 136 Nigeryjczyków, protestujących przeciwko złemu traktowaniu przez policję jednego z pasażerów, deportowanego (i stawiającego opór) Nigeryjczyka.
Publicysta The Independent, Robert Frisk, twierdzi, że pilot mógł zareagować inaczej - wyprosić z samolotu policjantów wraz z deportowanym, bo to oni w pierwszym rzędzie byli sprawcami zamieszania. Tak postąpił pilot Sabeny w podobnej sytuacji i tak pono postépują w podobnych sytuacjach piloci francuscy. Frisk wspomina też, że po wydaniu wyroku śmierci na Salmona Rushdiego British Airways zabroniła mu latać ich liniami. Dla mnie wyrzucanie z samolotu 136 pasażerów w celu umożliwienia przewiezienia jednego deportowanego jest nie do przyjęcia.
Oczywiście, należy wziąć pod uwagę, że cały artykuł został napisany na podstawie zeznań jednej osoby. W dyskusji, jaka się na jego temat wywiązała na Indyblogs, opinie dyskutantów można podzielić następująco:
Gołębie mają w Londynie ciężkie życie. Ken Livingstone zawzięcie je tępi. Z każdego miejsca, na którym ewentualnie mogłyby usiąść wystają ostre szpile. Nie wolno ich dokarmiać. Obrońcy gołębi czasem protestują, ale bezskutecznie. Biedaczki, muszą się więc ukrywać. Dziś zauważyłam, że technikę ukrywania się mają opanowaną do perfekcji.
Dopiero po bliższym przyjrzeniu się widać, gdzie się ukryły:
Kabiria zaprosiła mnie jakiś czas temu do zabawy - podaj kilka (sześć) nieważnych informacji na swój temat. Trudne zadanie - wszystko, co mnie dotyczy, jest niezmiernie ważne! Tak ważne, że muszę trzymać to w tajemnicy i nikomu nie powiem....
Poniżej przedstawiam kilka zdjęć z wielu, jakie zrobiłam dziś przez okno uczestnikom corocznego maratonu Flora (tym zwykłym uczestnikom, zawodowcy i zawodnicy na wózkach biegli dwie ulice dalej). Trochę było mi głupio, że nie biegnę razem z nimi, ja jednak jestem dopiero początkującą biegaczką i pewnie nie dobiegłabym od startu dalej, niż do własnego domu.
Ciekawostka 0 najstarszy uczestnik obchodzi w tym roku 101 urodziny.
![]() |
Maraton w Londynie 2008 |
Podążanie tropem opisanych wczoraj hot cross buns, czyli bakaliowych bułek ozdobionych krzyżem, doprowadziło mnie dziś w południe do pubu we wschodnim Londynie (Bow). Dlaczego tam? Otóż związana jest z tym pubem pewna historia, prawdziwa, czy też nie, jako ciekawostka warta przytoczenia.
Jak można przeczytać na tablicy zamieszczonej na zdjeciu obok, 126 lat temu (czyżby tablicę zmieniano co roku? dopisek mój) owdowiała matka, oczekując powrotu swego syna marynarza w Wielki Piątek, upiekła dla niego hot cross bun. Syn nigdy z rejsu nie wrócił, a wdowa co roku, do końca swych dni, odkładała w Wielki Piątek jedną bułkę dla syna.
Pewne szczegóły historii są niespójne - jedni piszą, że budynek, w którym mieści się pub był kiedyś budynkiem mieszkalnym, zamieszkałym przez rzeczoną wdowę i po jej śmierci nowi właściciele, którzy znaleźli spory zapas suchych bułek, przejęli się historią i postanowili kontynuować tradycję co roku dokładając do zawieszonej nad barem kolekcji kolejną bułkę. Inne wersje mówią, że wdowa była właścicielką pubu. Tak czy owak ponoć do dziś w Wielki Piątek marynarz dokłada kolejną bułkę.
Bułki widać w siatce - trochę są zakurzone... I proszę docenić, że odważyłam się wejść do pubu w celu zrobienia zdjęcia mimo tego, że zbita szyba w drzwiach i ślady krwi raczej nie zachęcały... Towarzystwo wewnątrz, złożone z niedomytych panów przy piątym piwie (południe) też nie. Barmanka była jednak niezwykle miła.
Zbliża się Wielkanoc i czas na przegląd angielskich zwyczajów i ciekawostek związanych z tym świętem. Zacznę od niewinnie wyglądającej bułeczki z bakaliami. Tradycyjnie jada się ją właśnie w Wielkanoc, aczkolwiek cieszy się popularnością przez cały rok. Słodka, w smaku przypominająca skrzyżowanie piernika z keksem, świetnie smakuje na gorąco.
Tradycja jedzenia specjalnego pieczywa z okazji świąt jest pewnie tak stara jak świętowanie i ciasto. Wielu dniom świątecznym towarzyszą specjalne wyroby cukiernicze - w Polsce są to wielkanocne mazurki, w Anglii bożonarodzeniowy Christmas cake, w Egipcie ciasteczka daktylowe kahk serwowane na zakończenie Ramadanu. Ze wszystkich okazjonalnych ciast hot cross buns, bo tak się nazywają (gorące bułeczki z krzyżem) chyba jedynie one były przedmiotem regulacji handlowych - w 1592, a więc za czasów Elżbiety I, wydano zakaz sprzedaży bułeczek (i wszelkiego innego mocno okraszonego przyprawami ciasta) we wszystkie dni z wyjątkiem Wielkiego Piątku, Bożego Narodzenia oraz z przeznaczeniem na stypy. Kara, jaka miała spotkać niestosujących się do przepisu piekarzy to rozdanie bułek biednym.
Bułki z krzyżem były ponoć jedzone już przez Saksończyków, dla uświęcenia bogini Eostre (zbieżność z angielską nazwą Wielkanocy - Easter nieprzypadkowa, napiszę o tym w następnym odcinku). Dla chrześcijan krzyż na bułkach oznacza - czy może raczej oznaczał, wątpię, czy tak jest do dziś - krzyż Chrystusowy.
P.S.
Zdobyty w terenie materiał do wpisu, czyli bułka widoczna na zdjęciu, został już zjedzony. Bułkę przekrojono na pół, włożono na 1,5 minuty do tostera, posmarowano masłem i następnie starano się ukryć trzęsące się uszy, bo przecież damie nie wypada łakomie pochłaniać jedzenia, choćby było nie wiem jak pyszne.
"Źródło obecnego problemu leży, w dużym stopniu, w niejednorodnym wpływie kolonializmu. Na skutek wielu różnych procesów, zarówno dobrych jak i złych, brytyjska obecność w Kenii pomogła wybić się jednej grupie etnicznej - Kikuyu. Dominacja tej grupy sprowokowała konflikt wybuchły w ostatnich miesiącach."I jeszcze:
"Wiek temu termin plemię (tribe) określał po prostu czyjeś ekonomiczne zwyczaje i tryb życia. Pod rządami kolonialnymi, a szczególnie po uzyskaniu niepodległości, termin stopniowo ewoluował ku quasi-etnicznej identyfikacji. Przez stworzenie wieloplemiennych państw Wielka Brytania i inne państwa kolonizujące bezwiednie zobligowały postkolonialnych polityków do szukania sposobów na poparcie i współpracę ze strony kluczowych grup w społeczeństwie. Identyfikacja plemienna - oraz nagradzanie przez polityków członków konkretnych plemion za lojalność - spowodowała ukształtowanie się polityki etnicznej, w odróżnieniu od tradycyjnej polityki klasowej.
Bezpośrednią przyczyną niedawnego konfliktu był spolaryzowany etnicznie, sporny wynik wyborów."
Od niedawna walczę ze skutkami zjawiska zwanego Heathrow Injection. Skutki same niestety nie chciały się usunąć, pomimo usilnego namawiania, łagodnej perswazji i tajemniczych zaklęć.
Zjawisko polega na tym, że osoby zamierzające zostać w Wielkiej Brytanii na dłużej są wyłapywane przez pracowników lotniska, wstrzykujących im środek powodujący gwałtowny przyrost tłuszczu, z gatunku tych trudno usuwalnych.
Wychodząc z założenia, że dobre teoretyczne przygotowanie zwiększa prawdopodobieństwo sukcesu przedsięwzięcia, przejrzałam dane dotyczące tego co mieszkańcy Wysp jedli wtedy, kiedy byli szczupli, a co jedzą teraz, kiedy są nieszczupli. A nuż to wcale nie Heathrow Injection, a zwykłe objadanie się powoduje te niepożądane efekty? Wyniki moich poszukiwań okazały się dość zaskakujące. Otóż szczupli Brytyjczycy z lat 70-tych jedli więcej niż pulchni mieszkańcy Wysp z początku dwudziestego pierwszego tysiąclecia. Więcej wszystkiego, z wyjątkiem warzyw, owoców oraz napojów gazowanych. No cóż, skoro to nie jedzenie to chyba jest coś na rzeczy z tą lotniskową chorobą?
Moje drogie, jeżeli wybieracie się do Londynu, unikajcie Heathrow jak ognia. A jeżeli już musicie przekraczać granicę właśnie tam, lepiej podróżujcie bez bagażu. Dwie awarie sytemu bagażowego miesięcznie to chyba wystarczające ostrzeżenie? Nie? To dorzucę 1/3 spóźnionych samolotów oraz 26 zgubionych toreb na 1000 podróżnych (jakieś 6 na samolot?).
W sobotę wybrałam się do mojej ulubionej brytyjskiej instytucji, a mianowicie do charity shop (sklepu z używanymi rzeczami - nie tylko ciuchami! - prowadzonego przez jedną z licznych organizacji charytatywnych). Idea sklepów z przedmiotami, które jednym są zupełnie niepotrzebne a innym bardzo mogą się przydać podoba mi się i często do nich zaglądam. Zwykle kupuję w nich książki dwojakiego rodzaju - te 'jednorazowego użytku', a więc powieści, oraz te powiedzmy popularno-naukowe, z których interesuje mnie może 5 stron i w związku z tym nie jestem przygotowana na wysupłanie na nie z ziejących pustką czeluści mojego portfela więcej niż funta. Tym razem zakupiłam A Little Book Of Gargoyles Mike'a Hardinga.
Jako że zbieram zdjęcia (to znaczy robię zdjęcia) gargulcom w nadziei na zrobienie kiedyś Galerii Gargulców, zajrzałam do książki z zainteresowaniem. Tym większym, że trafiłam na stronę zatytułowaną Sheela na Gigs. O Sheelach nigdy wcześniej nie słyszałam, obrazek był więc dość szokujący - była na nim wykuta w kamieniu uśmiechnięta, rozkraczona postać kobieca prezentująca wszem i wobec swój srom.
Sheele znajdujące się na Wyspach Brytyjskich (45 w Wielkiej Brytanii, 101 w Irlandii) są w (na) budowlach (głównie kościołach) pochodzenia normańskiego i mają około 800 lat. Ich znaczenie i szczegóły pochodzenia są nieznane. Niektórzy uważają, że są one elementem pogańskich wierzeń, który przedostał się do chrześcijańskich świątyń. Dlaczego pogańskich? Jak napisano na świetnej stronie poświęconej Sheela-na-Gig takie wytłumaczenie pochodzi prawdopodobnie z poglądu, że "nic, co jest tak wulgarne nie może być chrześcijańskie". Feministki twierdzą za Gimbutas, że jest to przykład Bogini. Jeszcze inni widzą w Sheelach symbol płodności, jeszcze inni romańskie ostrzeżenie przed rozpustą i pożądaniem a jeszcze inni sugerują, że figurki miały odstraszać diabła.
Jak było naprawdę - nie wiadomo. Jak kogoś temat zainteresował, to naprawdę polecam strony www.sheelanagig.org. Jest tam chyba wszystko, łącznie z odnośnikami do dalszych lektur, już papierowych. Wszystko to jednak po angielsku. Po polsku mogę odesłać chyba jedynie do artykułu Anny Kohli na temat bogiń.
![]() |
Chiddingst |
Wpadłam ze skrajności w skrajność. Z kraju, w którym nieustannie trzeba się meldować i legitymować do kraju, który obowiązku meldunkowego i dowodów osobistych nie wprowadził, ale za to swoich obywateli nieustannie obserwuje. A nawet dyskretnie i elektronicznie wskazuje im, gdzie są mile widziani, a gdzie nie.
Parę dni temu usłyszałam o kamerach, które zaobserwowawszy powiedzmy szarpaninę, surowym głosem zwracają uwagę uczestnikom szarpaniny, że zachowują się niestosownie. Dziś natomiast dowiedziałam się o istnieniu - dość powszechnym - urządzeń zwanych 'mosquitos', emitujących nieprzyjemnie dźwięki o częstotliwości słyszanej prawie wyłącznie przez osoby poniżej lat 20. Urządzenia te montuje się - gdzieś od 2006 - w tych miejscach, gdzie młodzież, zwłaszcza hałaśliwa, jest niemile widziana, a więc w sklepikach, na skwerkach itp. Temat został ostatnio podniesiony przez media ze względu na protesty rodziców dzieci i młodzieży zachowującej się zupełnie poprawnie, a mimo to mającej problem, ze względu na nieprzyjemne doznania, z wejściem z mamą do kiosku.
Z wielu względów lepszą metodą wydaje się puszczanie w kilkudziesięciu sklepach sieci Co-op Mozarta i Vivaldiego. Nazwałabym tę metodę odstraszająco-edukacyjną. I jakąś taką sympatyczniejszą - mówiące kamery rozpoznające twarze i numery rejestracyjne, odstraszające dźwięki, samochody odmawiające ruszenia z miejsca dopóki pasażer nie zapnie pasów... Jakoś mi trochę nieswojo.
Dla zainteresowanych: mosquito sound. Ja go słyszę. Może na tej podstawie dałoby się jakoś zaktualizować moją metrykę i zmienić rok urodzenia na powiedzmy 1987?
Forma napisała dziś notkę prezentującą perfidne zabiegi sklepikarzy, mające na celu zmuszenie nas co najmniej raz w miesiącu do zrobienia dużych, nikomu niepotrzebnych zakupów. Napisała, że Walentynki to 'święto' wymyślone* w celu wymuszenia kolejnej fali zakupów.
Dziś w chińskiej dzielnicy obchodzono Rok Szczura, który rozpoczął się w czwartek. Obchody polegały na przejściu parady przez Chinatown, puszczaniu fajerwerków na Leicester Square oraz występach chińskich artystów na Trafalgar Square. Planowałam zobaczyć wszystko. Plany zostały właściwie zrealizowane, ale...
Jak turyści i mieszkańcy miasta usiłują zwabieni atrakcją zmieścić się na czterech ulicach na krzyż, to ci, co przyszli później (czytaj: ja) mają szanse na obejrzenie jedynie czubków niesionych przez uczestników parady dekoracji oraz lampiony przewieszone nad ulicami:Fajerwerki puszczane w jasny, słoneczny dzień, są powiedziałabym mało widoczne. Może to zresztą mało ważne, chińskie i tak mają za główne zadanie narobić dużo huku i dymu. Poniżej tłumy z napięciem wpatrujące się w szare kłęby.
Widzom na Trafalgar Square słońce świeciło prosto w oczy. Z trudem udało mi się coś wydobyć ze zdjęcia a i nie zostałam tam zbyt długo, bo mrużenie oczu nie jest zbyt komfortowe.
Najważniejsze, że policja stanęła na wysokości zadania i włożyła sporo wysiłku w dekorację swoich wozów:
Brazylijczycy zdaje się mają ogromną wyobraźnię, nie dość, że znaleźli sposób na budowanie bałwanów bez śniegu, to na dodatek robią świetne torebki. Te na zdjęciu, made in Brasil, są zrobione są z aluminiowych dinksów do otwierania puszek. Cena jednej torebki -65 funtów, dostępne w sklepiku Royal Academy of Arts.
Krajobraz hrabstwa Kent ma pewien bardzo charakterystyczny element - stożkowatą budowlę z białym kapelusikiem. Wygląda to tak:
![]() |
Kent - Oast House |