środa, 10 września 2008

Zagadka


Jak się nazywa firma, w której zrobiłam zdjęcia tych oto drzwi do toalet?

toaleta męska

toaleta żeńska

wtorek, 9 września 2008

"Nie wiem, jak ty, ale ja mam dzieci"

1.
Sala konferencyjna. Godzina 17. Spotkanie nieco się przeciąga. W pewnym momencie Kieron odzywa się do prowadzącego: "Clive, czy nie mógłbyś się streszczać Nie wiem, jak ty, ale ja mam dzieci i chciałbym już iść do domu".

2.
Pociąg. Dwaj panowie w drogich garniturach rozmawiają zawzięcie o jakichś pojazdach. Zwrotność, wywrotność, łatwość prowadzenia itp. Wyciągają komórki i wymieniają się zdjęciami... wózków niemowlęcych. Po chwili zmieniają temat na "wypróbowane sposoby na usypianie dzieci".

3.
Manager, nowy, którego decyzje mam wspomagać, umawia się ze mną na rozmowę dotyczącą szczegółów moich obowiązków. "No i chciałbym jeszcze z porozmawiać o twojej sytuacji rodzinnej - wiem, że masz córkę, na pewno nie możesz przesiadywać w pracy do późna. Ja też mam rodzinę i dziś na przykład muszę wyjść o czwartej. Mam wyrzuty sumienia, że siedziałaś wczoraj tak długo (wyrzucił mnie z biura o 19). Wolałbym, żeby moi podwładni nie zaniedbywali życia prywatnego".

poniedziałek, 1 września 2008

To kim ja jestem?

Nastolatka od czasu do czasu pilnuje dziecka sąsiadów. Ostatnio wczoraj, niedługo po powrocie z wakacji w Polsce. Sąsiedzi trochę ją wypytywali, jak to tam w tej Polsce jest i jak sobie radziła i czy zna polski. Czy zna polski! Gdy mi to powtórzyła, ucieszyłam się, bo wiedziałam, jak bardzo jej zależy na pozbyciu się akcentu. Ona jednak zadowolona nie była. "Mamo, ale oni nie wiedzieli, że ja jestem Polką. Wiedzieli, że ty jesteś, ale myśleli, że ja się tu urodziłam i jestem Brytyjką. To może ja jednak będę mówiła z polskim akcentem".

No tak, na ogól zależy nam, by otoczenie wiedziało, kim jesteśmy, by nasza tożsamość była widoczna. Tożsamość narodowa Nastolatki gdzieś się okryła pod angielskim akcentem i moje dziecko tak się poczuło, jakby jej ktoś tę polskość odebrał.


Gąski biskupa Winchester

Londyn w XII w. byl malutki - mniej więcej rozmiarów City of London. Nieopodal Londynu znajdowalo się jeszcze jedno city - Westminster. Miasta te byly nieźle zarządzane i dobrze zorganizowane, również pod względem bezpieczeństwa - wszelkiego rodzaju drobni przestępcy, prostytutki, aktorzy i wlaściciele scen do walk niedźwiedzi i byków nie mieli tam czego szukać. Gdzie się więc podziewali? W Southwark. To tam kwitly burdele, teatry (The Globe!) i karczmy, a szczególnie w jednym miejscu - na kawalku ziemi, który od XII wieku należal do kolejnych biskupów Winchester. Posiadany przez nich teren cieszyl się brakiem ograniczeń obowiązujących w sąsiednich miastach a także szczególnym przywilejem - licencją na prowadzenie burdeli. Prawo do tego posiadaly tylko trzy miejsca - oprócz tej części Southwark, która byla w posiadaniu biskupa (nie cale miasto mialo ten przywilej) byly to jeszcze dwa miasta portowe: Sandwich i Southampton, którym prawo do licencjonowanych domów publicznych nadano w trosce o żony i córki praworządnych obywateli, narażone na zaczepki licznie odwiedzających miasta marynarzy.

Nie wiadomo od kiedy dokladnie domy publiczne (czy może raczej karczmy z prawem do czerpania zysków z prostytucji) w Winchester Liberty (tak zwal się teren posiadany przez biskupa, znany poźniej również jako Liberty of The Clink) byly legalne, znajdowaly się tam jednakże od samego początku istnienia liberty.

Ciekawe jest prawo, które regulowalo ich dzialalność - prostytutkom nie wolno bylo mieszkać i jeść na terenie burdeli, a to w celu zapobiegnięcia popadania w niewolę i placenia nadmiernie wysokich stawek za jedzenie; nie wolno im bylo pracować w niedziele i święta pomiędzy 6 a 11 oraz 13 a 18 - w tych godzinach musialy opuścić teren liberty. Tak samo musialy postąpić podczas posiedzeń parlamentu. Wlaścielom karczm nie wolno bylo pożyczać prostytutkom pieniędzy, a jeżeli się zdarzylo, że jednak pożyczyli, nie wolno im bylo w żaden formalny (sąd) sposób dochodzić splaty dlugu. Prostytutek nie wolno bylo bić a pracownicy biskupa regularnie sprawdzali, czy aby na pewno kobiety wykonują pracę dobrowolnie. Jak pisze Ruth Mazo Karras w książce Common Women: Prostitution and Sexuality in Medieval England, z której zaczerpnęlam część informacji do tej notki, za licznymi przepisami chroniącymi kobiety nie szly żadne - znane w innych częściach Europy - dzialania, w postaci chociażby domów dla tych, które chcialyby zerwać z zawodem.

Malo tego - co prawda pracowaly one na terenie należacym do biskupa, czerpiącego z ich pracy niemale korzyści, ze względu na grzeszny charakter swojej pracy nie mogly być pochowane w poświęconej ziemi. Na terenie liberty znajdowal się cmentarz dla 'samotnych kobiet', jak eufemistycznie określano prostytutki. Z biegiem czasu na cmentarzu zaczęto chować biednych, też przez wieki uważanych za niegodnych cmentarza kościelnego. Zamknięto go ostatecznie w XIX wieku, jako powód podając przeladowanie zmarlymi. Archeolodzy, pracujący na jego terenie podczas budowania linii metra Jubilee line, dla której na dawnym cmentarzu zbudowano zasilanie, szacują że pochowano na nim okolo 15 tysięcy osób.

Dziś po cmentarzu nie ma śladu. W 1996 roku poeta i artysta John Constable przechodził kolo metalowej bramy prowadzącej na dawny cmentarz i usłyszał szept niespokojnego ducha Gęsi (prostytutki, o których mowa w tej notce, zwane były Winchester Geese, Gąskami [biskupa] Winchesteru). W efekcie powstała seria poematów. John odkrył (o czym ponoć wcześniej nie wiedział), że Gąski naprawdę istniały. Zagłębił się w historii. Zainicjował regularne 'rytualne dramaty' na podstawie swoich tekstów, połączone z pielgrzymkami do bramy, od tamtej pory obwieszonej rożnymi rytualnymi wstążeczkami. Cmentarz dorobił się nawet swojej strony: Cross Bones Graveyard, licznych projektów artystycznych oraz grupy milośników i obrońców miejsca przed zakusami firm budowlanych.

niedziela, 31 sierpnia 2008

Skoro już mamy dzień blogu

to skorzystam z okazji i polecę gorąco blog Wróbla przemierzającego rowerem Afrykę (Do cieplych krajów, docieplychkrajow.blox.pl). Blog jest pisany 'z roweru', z wszystkimi tego konsekwencjami. Notatki są robione na papierze, wspomnienia często obejmują kilka poprzednich dni na raz, notki są przepisywane i puszczane w sieć gdy po drodze trafi się jakaś kafejka internetowa, chronologia bywa więc zaburzona. To jednak drobiazgi - ogląd Afryki z poziomu ulicy, z punktu widzenia osoby wchodzącej w liczne interakcje znapotkanymi ludźmi, jest naprawdę warty przeczytania.

Oto parę krótkich fragmentów na zachętę:

Szyldy

nazwy tego typu można znalesc i w innych krajach, ale w ghanie trudno
znaleźć inne. zbierałem kolekcję fotografii na ten temat, niestety
przepadła wraz z aparatem. jakie to nazwy? z tego co zapamiętałem:
- łuki niebios - salon fryzjerski
- to nie czasy dla leniwych - sklep z materacami gąbkowymi
- dzień sądu ostatecznego - drinkspot

chodząc ulicami ghanijskich miejscowości, chcąc niechąc ulegam
religijnej indoktrynacji. czasem zamiast dosłownego cytatu z pisma
świetego, jako nazwa przedsiębiorstwa służy tylko odnośnik typu:
- mat 15,6 - przedsiębiorstwo transportowe
- psalm 49 - usługi hydrauliczne

Kolor

przed wyjazdem zastanawiałem się, jak to będzie przez cały czas
przebywać wśród ludzi o tak odmiennym wyglądzie od tego, do czego
przywyknąłem w polsce.
tu w afryce często zapominam, że sam jestem
biały. czarny kolor wydaje się najnaturalniejszą barwą skóry pod
słońcem. spotkani biali są okrutnie brzydcy, wymoczeni, chorowici.
szpiedzy z krainy deszczowców.
w afrykańskich twarzach rozpoznaję
znajomych z polski. ten podobny jest do kumpla z podstawówki, tamta do
sąsiadki z akademika, do kuzynki, babci.
ciekawe jak to znowu będzie, wrócić do świata białych. przyzwyczaję się, tak jak sie przyzwyczaiłem do czarnych.

Chiny

w afryce zaczęto postrzegać chiny, jako alternatywę dla zachodu.
relacje między państwami czarnego lądu, a państwem środka, postrzegane
są jako braterskie, opierające się na przyjaźni, szacunku, obustronnym
rozwoju, i co najważniejsze, obustronnym zrozumieniu, w przeciwieństwie
do paternalistycznego, ignoranckiego podejścia zachodu.

chińczycy wchodząc do afryki po białych, mogli wyciągnąć wnioski z ich
błędów. oprócz tego, chiński sposób myślenia, lepiej sprawdza się w
pełnej paradoksów, afrykańskiej rzeczywistości. zachód nie potrafi
łączyć przeciwności w jedno tak płynnie jak na znaku yinhyang . zachód
myśli "albo-albo", analizuje, dzieli na czarne i białe, myśli w
kategoriach linearnego upływu czasu ( coś mi się wydaje, że dla
zrozumienia afryki, zrozumienie koncepcji czasu i przestrzeni, jest
ważniejsze niż mi się wydaje ).
chińczycy, zamiast "albo -albo"
myślą "i to, i to", nie analizują, nie dzielą. wolą całość i harmonię.
postrzegają czas jako pętle. w przypadku afryki unikają dychotomicznego
podziału na dobrych i złych ( specjalność usa ), co pozwala utrzymywać
im dobre stosunki z krajami jak sudan , zimbabwe , czy kongo zair
kabili, czerpią z tego ogromne gospodarcze korzyści.
chińska
strategia współpracy z afryką, jest tak elastyczna i płynna, że
bazujący na konretach zachód dostałby rozdwojenia jaźni.
Milej lektury!

PS
Bląd, i to w tytule! poprawiony. Ech, jak się czlowiek raz źle nauczy, to potem ciężko zle nawyki wykorzenić.

sobota, 30 sierpnia 2008

Tak, praca

Komentarz, otrzymany na blogu nieuzupełnianym od dwóch miesięcy zobowiązuje do odpowiedzi. Tak, Migg, to praca wysysa ze mnie całą energię.

W ostatnich miesiącach wpadłam ze skrajności w skrajność. Po ponad półrocznej pracy z domu przeniosłam się na halę, na której znajduje się ponad dwieście biurek. Nie jest to hala znana z Dilberta, na której stanowiska pracy są w boksach - to po prostu cale piętro bez ścian, z ciasno ustawionymi obok siebie biurkami, jedynie w miejscach, w których stykają się one 'twarzą', oddzielonymi ściankami niewiele wyższymi od ekranu laptopa (można stroić miny do sąsiadki z naprzeciwka).

Taka zmiana to jak przeprowadzka z cichej leśniczówki do centrum wielkiej metropolii. Metropolii w obcym kraju dodajmy, którego mieszkańcy posługują się nieznanym nam językiem. Och, Anglicy uwielbiają skróty! Jak napotykam w czterech zdaniach na zestaw 'slow' złożonych z: DO, SO, IDP, RDC, PDA, T+, BC, WTLL, WoW, PSR to ja, biedny DSM :), muszę najpierw tekst przetłumaczyć, potem nowych słówek się nauczyć. Potem jeszcze tylko pozostaje zapoznanie się z dzialaniem dziesiątek nieznanych mi maszyn oraz zapoznanie ze szczegolami kilkunastu dużych projektów.
Uff, powoli zaczynam rozumieć, o czym do mnie mówią, ale w dalszym ciągu wracam do domu z przeciążonym mózgiem, niezdolnym do wydobycia spod zalewu nowych bodźców jakiejkolwiek myśli, wartej przelania na papier.

Na zakończenie zrzut z ekranu - sprawdzacze pisowni miewają poczucie humoru:



Klawiatury natomiast odmawiają czasem wspólpracy - moja kategorycznie odmawia pisania l/ (l z kreską). Powstawialam parę ręcznie, ale ileż można!




wtorek, 8 lipca 2008

Kobieta może, ale

Od kilku dni krew się we mnie burzy, a to za sprawą kobiet - biskupów. Niby wewnętrzne sprawy kościoła anglikańskiego mnie nie dotyczą, nie jest jednak przyjemnie gdy słyszy wypowiadane otwarcie i bez cienia wstydu: "kobiety zatrudnimy, ale dyrektorami nie zostaną, po naszym trupie".

Ech... za dwa tygodnie zaczynam pracę w zespole, w którym kobiety stanowią jakieś 10%. Jakby tego było mało, wszyscy są w tym samym kolorze. W Londynie! Ciekawa jestem, jakie to specjalne środki musiały zostać podjęte w celu osiągnięcia tej bladej jednolitości (to nie jest żadna zaszłość, większość została zatrudniona w ostatnich 12 miesiącach). Tak, rzecz jasna, potrafią tylko spółki skarbu państwa, których strony internetowe są pełne równych praw i linek do ustaw poświęconych dyskryminacji, równym płacom itp. Krowa, która dużo ryczy...

poniedziałek, 7 lipca 2008

Vierablu Ltd

Mój blog zaniedbany jest i porasta pajęczynami. Vierablu zajęta jest sprawami zawodowymi, a mianowicie przestawianiem się z bycia pracownicą najemną na bycie samej sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Jak dotąd przestawianie odbywa się jedynie mentalnie - całe przedsięwzięcie jest dyskutowane, szczegóły dopracowywane itp. - ale ten mentalny proces jest niezwykle absorbujący. I wymagający sporo czytania, z Polski wyniosłam bowiem zasadę 'zanim coś zrobisz, przeczytaj ustawę'. Zasadę tutaj chyba mało przydatną, ale czym skorupka za młodu nasiąkła...

Firma, w której pracuję ulega stopniowej anihilacji i w związku z bardzo niepewną przyszłością zaproponowała mi przejście na kontrakt. Oznacza to zwiększenie dochodów, ale też zaledwie kilkumiesięczną pewność zatrudnienia. Ja co prawda nie bardzo rozumiem termin 'pewność zatrudnienia' bo przecież mój okres wypowiedzenia to tylko 4 tygodnie. Mój szef mi usiłował wytłumaczyć, że cztery tygodnie czeterema tygodniami, ale przecież nie może mnie zwolnić bez powodu. Zanik mojego obecnego stanowiska do powodów zaliczony być nie może, bo brak możliwości zapewnienia pracownikowi pracy jest problemem firmy a nie pracownika. Dziwni jacyś ci Brytyjczycy. Przez lata w Polsce słyszałam, że kapitalizm jest bezwględny, a tu właściciel firmy narusza własne osobiste oszczędności, żeby mi wypłacić pensję, ale mnie nie zwolni! Zwolnię się więc dobrowolnie. Firmę potrzebną do pracowania na kontraktach założę, jak tylko wymyślę nazwę. Wszelkie formalności związane z założeniem swojego biznesu zajmują ponoć jeden dzień, mam więc jeszcze kilka tygodni do namysłu.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Wirusy zmieniają treść ustaw?

Wirusy zmieniają treść ustaw? A my nie mamy szczepionki?
Tak sobie pomyślałam, przeczytawszy tytuł "Równouprawnienie nie ma szans w starciu z biologią" zamieszczony w Gazecie Wyborczej. Pamiętam przecież słownikową definicję słowa równouprawnienie: "równość wobec prawa, korzystanie z jednakowych, równych praw".

Hmm... w jaki sposób biologia miałaby mi odebrać prawo wyborcze powiedzmy? Czy na kartach do głosowania zamieszkał jakiś wirus paraliżujący każdą kobietę, jaka weźmie tę kartę do ręki? Och, można sobie przecież z tym poradzić, wystarczy wprowadzić głosowanie przez internet. A więc to nie to. Nic, tylko jakieś złośliwe bakterie żywiące się farbą drukarską pozjadały pewne zapisy z ustaw... A może chodzi o coś innego, znacznie brzydszego, na co wskazywałoby chociażby to zdanie: " Kulturowo chcielibyśmy równouprawnienia płci, ale nie jest ono zgodne z naszą naturą.". Ach tak...

Panie antropologu Pawłowski, panie Ulanowski - równouprawnienie oznacza "równe prawo do" a nie równo rozłożony obowiązek. Oznacza, że moja córka może zgłosić się do ochotniczej brytyjskiej armii i że zostanie przyjęta, o ile spełni wymagania sprawnościowe. Równouprawnienie nie oznacza, że ona musi pójść do wojska. Równouprawnienie oznacza, że ojcowie mogą korzystać z urlopu tacierzyńskiego, nie oznacza jednak, że muszą. Jeżeli po latach obowiązywania ustaw, zapewniających kobietom i mężczyznom równe prawo do korzystania z urlopów rodzicielskich oraz służby wojskowej, w dalszym ciągu kobiety w armii i mężczyźni na urlopach rodzicielskich będą stanowili mniejszość, wcale to nie będzie oznaczało "porażki równouprawnienia w starciu z biologią". Będzie to oznaczało, że mniej więcej każdy robi ze swoim życiem to, co uważa za stosowne i że płeć sama w sobie nie stoi temu na przeszkodzie.

sobota, 14 czerwca 2008

Pompa



Ech, ci wiktoriańscy inżynierowie potrafili tchnąć życie w metalowy odlew...

wtorek, 10 czerwca 2008

Brytyjskie nastolatki w ciąży

Wydarzenia wokół czternastolatki znanej jako Agata wywołały, również i w moim otoczeniu, wiele dyskusji na tematy związane z nastolatkami, ciążami, edukacją seksualną oraz dostępem do środków antykoncepcyjnych. Przy okazji tych rozmów po raz kolejny zastanowił mnie pewien zdawałoby się paradoks. Czytając brytyjską prasę ma się nieodparte wrażenie, że więcej w sprawie edukacji seksualnej niż robi się w Zjednoczonym Królestwie zrobić nie można. Mało tego - w szkołach można bez zbędnych pytań dostać całkowicie za darmo i bez wiedzy rodziców środki antykoncepcyjne. A mimo to odsetek nastoletnich ciąż jest w tym kraju zatrważająco wysoki i mimo zjednoczonych wysiłków szkoły i służby zdrowia nie maleje.

Zagadnęłam więc Nastolatkę, wychodząc ze słusznego założenia: "jak czegoś nie wiesz, zapytaj swoje dziecko". Okazało się, że z ta edukacją seksualną jest niezupełnie tak, jak przedstawiają to media. Nastolatka miała ostatnie zajęcia z wychowania seksualnego... 3 lata temu, kiedy to miała lat 12. Od tamtej pory nic. A przecież nawet gdyby przedstawić dwunastolatkom pełny i szczegółowy stan wiedzy na temat, i na dodatek wprowadzić z przedmiotu egzamin, do czasu, gdy nastolatki naprawdę będą tematem osobiście zainteresowane, zdołają większość zdobytej wiedzy zapomnieć. O ile ją w ogóle kiedykolwiek tak naprawdę przyswoiły. Edukacja więc jest, ale kończy się za wcześnie.

(Tu na moje: "Hmmm... to media trochę jednak kłamią" odpowiedziała mi spojrzeniem z cyklu "ci starzy to w ogóle nie mają pojęcia o życiu", i tekstem "Zawsze w jakimś stopniu kłamią. Zawsze trzeba sprawdzić w pięciu miejscach". To efekt między innymi edukacji szkolnej i wielu godzin analizy przekazów medialnych pod kątem pytań: "Jaki autor ma interes w tym, żeby podać informację w ten a nie inny sposób", "Jak użyte słowa i obrazy wpływają na nasz odbiór przekazu" itp.)

Jest też i druga przyczyna tych małoletnich ciąż. Może nawet istotniejsza. Otóż obowiązkowa edukacja obejmuje w Anglii dzieci do lat 16. Mało tego - szesnastolatki są w obliczu angielskiego (nie wiem, czy tak samo jest np. w Szkocji) właściwie dorosłe - odpowiadają karnie, mogą pracować i generalnie decydować o sobie. Wywołuje to zarówno u nastolatek, jak i ich rodziców, zwłaszcza ze środowisk w których faktycznie dzieciaki idą do pracy po skończeniu gimnazjum, poczucie, że są dorosłe. A u piętnasto- i czternastolatek poczucie, że są prawie dorosłe. Ze wszystkimi tego konsekwencjami, a więc również rozpoczęciem życia seksualnego. Do tego dochodzą jeszcze pieniądze - od brytyjskich dzieci, począwszy od osiągnięcia przez nie lat 13, oczekuje się, że będą pracować i same zarabiać na swoje kieszonkowe. A wiemy przecież, jak ogromny wpływ mają własne pieniądze na poczucie niezależności.
Mam wrażenie, że gdyby przeanalizować regulacje dotyczące obowiązku szkolnego oraz to, skąd nastolatki w poszczególnych krajach mają pieniądze i porównać z wiekiem, w których młodzież rozpoczyna życie seksualne, związek byłby dość ścisły.

Sytuacja nastolatek na Wyspach jest w ogóle trochę dziwna. Są jakby poza społeczeństwem, są przez społeczeństwo odrzucane. Dlaczego? Otóż dla Brytyjczyków niezmiernie ważny jest ład i porządek w życiu publicznym, w kontaktach międzyludzkich. Objawia się to niezwykłym naciskiem na ogładę, uprzejme wyrażanie się, ukrywanie swych emocji pod płaszczykiem dobrego wychowania i dowcipu, dbaniem o wspólną przestrzeń. Tak sobie myślę, że przypisywane Anglikom powiedzenie "mój dom jest moją twierdzą" oznacza po prostu, że prywatna przestrzeń własnego mieszkania jest jedynym miejscem, w którym Wyspiarz może być sobą. Wychodząc z tych czterech ścian zakłada maskę ułatwiającą życie społeczne.

Nastolatki nie są jeszcze wdrożone do tego reżimu uprzejmości, mają naturalną skłonność do rebelii i manifestowania swej indywidualności w często hałaśliwy sposób. Społeczeństwo robi więc wszystko, żeby tych intruzów się z przestrzeni publicznej pozbyć. Sklepy zakładają odstraszające ustrojstwa, wydające dźwięki słyszalne tylko przez małoletnich. Rozważa się likwidację darmowych przejazdów autobusami dla uczniów, bo z nudów jeżdżą autobusami i hałasują. Jednym słowem spycha się te dzieciaki sprzed oczu dorosłych obywateli. Nagle nikt ich nie chce. Nagle, bo tutaj zaleca się, żeby dzieci do 12 roku życia nie zostawiać samych w domu nawet przez 15 minut, są więc pod stałym nadzorem, zawsze z rodzicami, nawet w drodze do i ze szkoły. Po czym już rok później oczekuje się od nich, że będą pracować, żeby zarobić na własne wydatki; że pomiędzy 12/13 a 16 rokiem życia gdzieś się nagle zapadną pod ziemię a potem wyprowadzą i pójdą do pracy już na pełen etat. Są niechciane. Czują to i postanawiają same zająć się swoim życiem. Nie zawsze z dobrym skutkiem.

A w Polsce

Tu powinien nastąpić opis tego, co dzieje się w Polsce, czy też może co się działo podczas mojego tam pobytu, ale nie nastąpi. Z dwóch powodów. Po pierwsze z leżaka stojącego w ogrodzie życie w Polsce, zwłaszcza polityczne, jest mało widoczne. Po drugie, moje nieśmiałe próby zainteresowania się bieżącymi wydarzeniami napotkały na trudną do pokonania przeszkodę - zarówno politycy, jak i dziennikarze telewizyjni formułują wypowiedzi w sposób uniemożliwiający zrozumienie, o co im właściwie chodzi.

Nieumiejętność wyrażania myśli i przekazywania informacji przez osoby występujące w przestrzeni publicznej jest przerażająca. Nie widziałam tego tak ostro, gdy mieszkałam w kraju i gdy byłam niejako wewnątrz wydarzeń, gdy byłam ich świadkiem od początku do wyczerpania się zainteresowania nimi mediów. Łatwiej mi było wtedy poskładać z okruchów w miarę pełny obraz. Teraz, gdy byłam niejako przybyszem z zewnątrz (od miesięcy nie interesowałam się krajowym życiem politycznym) wieczorne wiadomości wydały mi się chaotycznym zbiorem niepoprawnych gramatycznie, wyrwanych z kontekstu zdań. Posiedzenie sejmowej komisji wypadło jeszcze gorzej. Ciekawa jestem, jakim cudem dochodzi do uchwalenia jakichkolwiek ustaw, skoro posłowie nie są w stanie argumentować w sposób jasny i klarowny. Teraz dopiero do mnie dotarło, dlaczego Sejm produkuje legislacyjne buble. Otóż najpierw jedna grupa pisze ustawę, w której bardzo nieudolnie zapisane zostaje, co autorzy mieli na myśli. Inna grupa ten tekst czyta i go nie rozumie, a ponieważ żaden poseł się nie przyzna do niewiedzy, głosowanie odbywa się nie nad ustawą a nad tym, co posłowie sądzą, że ona zawiera, czyli nad ich dowolną interpretacją tekstu. Czasem niektórym posłom doskwierają jednak wyrzuty sumienia i - nie przyznając się wprost do niezrozumienia - dokładają kolejne zapisy 'dla jasności'. I tak oto obywatel dostaje chaotyczny tekst końcowy, do którego musi się zastosować. Pod karą. Wiec zdesperowany zgaduje, o co właściwie ustawodawcy chodziło.

I to się prędko nie zmieni, o ile szkoły na serio nie zabiorą się za uczenie podstaw komunikacji pisemnej i werbalnej oraz za uczenie krytycznego myślenia.

czwartek, 5 czerwca 2008

Banksy

Parę miesięcy temu, w nocy, na tyły budynku, w którym teraz pracuję podjechał samochód z którego wysiadło parę osób ze sprzętem. Powiedzieli portierowi, że mają zlecenie naprawienia kamery zainstalowanej na murze wewnątrz podwórka. Ustawili rusztowania, zasłonili je, po paru godzinach wszystko rozmontowali a oczom zdumionego pracownika ochrony ukazał się taki oto obraz:






To Banksy. Tajemnicza postać komentująca rzeczywistość dowcipnymi i boleśnie celnymi malunkami na murach. Zamieszony na zdjęciu obrazek też jest takim komentarzem - z jednej strony do wszechobecnych a często bezużytecznych kamer (CCTV), z drugiej strony do samej sytuacji, w jakiej graffiti powstało.
Banksy jest świetny i ogromnie popularny. Uprawia mój ulubiony rodzaj sztuki, a mianowicie sztukę wpisaną nierozerwalnie w otoczenie. Sztukę dla przypadkowego przechodnia. Zmuszającą do myślenia a jednocześnie przemawiającą prostym i jasnym językiem. Nie da się jego dzieł powiesić w muzeum, oderwać od tkanki miasta. Jego sztuka jest całkowicie darmowa i w przeciwieństwie do prób wyprowadzenia znanych dzieł na ulicę, podejmowanych chociażby przez National Gallery, nie razi sztucznością. I jak najbardziej jest konkurencją dla uznanych sal wystawowych: na początku maja odbył się w obskurnym tunelu obok stacji Waterloo The Cans Festival - festiwal graffiti. Jak donosi The Times, w ciągu trzech wolnych od pracy dni przez tunel przewinęło się prawie 10 tysięcy widzów. Może i ja też się wkrótce tam wybiorę.

czwartek, 22 maja 2008

Do domu!

Czy raczej do kraju rodzinnego z wizytą. Wybieram się - po bardzo długiej przerwie - jutro. Czuję się trochę tak, jak moje stopy pod koniec upalnego dnia spędzonego w 'oficjalnych', zamkniętych butach, wbiegające szybko po schodach na moje trzecie piętro, niemogące się doczekać i wydostania się z uwięzi, i ochładzającego balsamu, jaki im zaraz zostanie zaaplikowany.

Bardzo przeszkadza mi tutejszy system klasowy, przenikający każdą dziedzinę życia; skostnienie, uniemożliwiające swobodne ruchy. Ot, weźmy chociażby zmianę pracy. Potwornie frustrujące zajęcie, bo angielscy pracodawcy zatrudniają wyłącznie osoby, które robiły wcześniej dokładnie to samo, w firmie dokładnie takiej samej wielkości i zajmującej się dokładnie tym samym. Koleżanka z pracy od dwóch lat bezskutecznie usiłuje znaleźć zatrudnienie w dziedzinie, do której ma talent i którą kocha. Niestety, po zakończeniu edukacji podjęła - w desperacji - błędną decyzję, wzięła pracę nie taką, jak naprawdę chciała i zamknęła sobie tym samym drogę do robienia tego, co lubi. Dla mnie to zupełnie nowe doświadczenie, w końcu większą część swojego zawodowego życia spędziłam w kraju będącym w okresie przemiany, w okresie, w którym dość łatwo było (może dalej jest?) zupełnie zmienić swoje zawodowe życie.

W Zjednoczonym Królestwie jest inaczej. Tu twoja przeszłość wyznacza twoją przyszłość i chyba jedynym sposobem ucieczki (w dziedzinie zawodowej) jest założenie własnej firmy. Jest to jakaś szansa. W innych dziedzinach życia jest gorzej. Nie zapłaciłaś na czas raty za sofę pięć lat temu, nie dostaniesz kredytu na samochód. Zostałeś kiedyś dyscyplinarnie zwolniony - nie masz szans na naprawienie błędu, na pokazanie, że już nigdy więcej - właśnie utworzono dostępną dla pracodawców bazę danych dyscyplinarnie zwolnionych. Ba, prawie wszystko co robisz, jest zarejestrowane w jakiejś bazie danych. Trochę to przerażające - raz podwinie ci się noga i nikt już ci nie da szansy. Taka brytyjska wersja karmy.

Ma to swoje dobre strony, tęsknię jednak za chaosem umożliwiającym odrodzenie, przemianę, nieoczekiwane zwroty sytuacji. Tęsknię za tym, by móc na pytanie 'jak się masz' odpowiedzieć: 'beznadziejnie'. I pytający nie będzie moją odpowiedzią zakłopotany.

środa, 21 maja 2008

Luzhniki*

Dziś wielki dzień dla chyba większości Brytyjczyków - finał Ligi Mistrzów, mecz pomiędzy drużynami Chelsea i Manchester United. Wydarzenie z mojego punktu widzenia nie warte byłoby uwagi, gdyby nie to, że odbywa się w Moskwie, a więc omalże na innej (dla Brytyjczyków) planecie. Jak bardzo inna to planeta? Z ekranu telewizora i łam gazet wyłania się wizerunek Rosji jako kraju niebezpiecznego, bo kierującego się niezrozumiałymi prawami i zwyczajami.

W ostatnich dniach popularnością telewizyjno - prasową cieszy się pewien brytyjski biznesmen, który spędził parę lat w rosyjskim więzieniu i obozie pracy. Biedaczek nie zrozumiał, że międzynarodowy gest oznaczający pieniądze zademonstrowany przez celnika nie był pytaniem o to, czy przewozi on większą gotówkę, a prośbą o wsparcie datkiem. Zdecydowana odpowiedź 'nie' nie została przyjęta zbyt dobrze i biznesmen został w odwecie szczegółowo przeszukany. Znaleziono przy nim skręta z marihuaną. Teraz tenże biznesmen dzieli się na prawo i lewo swoimi doświadczeniami i ostrzega: 'bądźcie ostrożni, bo możecie źle skończyć, Rosjanie nie mają takich praw jak my, obywatel nie ma takich praw jak u nas a i więzienia są znacznie mniej komfortowe'.

Brytyjska policja uznała, że różnice kulturowe są tak duże, że wysłała do Moskwy grupę funkcjonariuszy, którzy mają m. in. przekonywać swoich rosyjskich kolegów, że głośne zachowanie brytyjskich fanów jest w sumie nieszkodliwe i nie warto ich za samo śpiewanie na ulicy wsadzać do gułagu.
Fani, ci z grupy agresywnych, są zresztą ściśle monitorowani i grubo ponad setka znanych policji rozrabiaczy musiała przez meczem oddać paszporty.

Z punktu widzenia usadowionego na Wyspach można odnieść wrażenie, że kilka godzin w samolocie przenosi cywilizowanych fanów z centrum Demokracji i Praw w samo serce Groźnego i Nieznanego. Zdają sobie z tego sprawę Rosjanie i wkładają wiele starań w pokazanie się światu z jak najlepszej strony. Proces wydawania wiz został na tę okazję znacznie uproszczony i przyspieszony, policjanci założyli białe koszule, zorganizowano dodatkowy transport itp. itd. Nie umieszczono co prawda w całym mieście napisów po angielsku, ku zdziwieniu co poniektórych anglojęzycznych widzów, najwyraźniej tym faktem zdziwionych, ale zrobiono naprawdę wiele, by udowodnić, że Rosja nie jest dzikim krajem i że potrafi zorganizować duże, międzynarodowe wydarzenie sportowe.

Podsumowując - ja piłki nożnej nie lubię a już szczególnie nie lubię tej całej napompowanej testosteronem otoczki wokół meczów. Cieszę się jednak, że dzisiejszy mecz skierował uwagę setek tysięcy Brytyjczyków na ten nieznany kraj - Rosję. Bo gdzieś tam pomiędzy ostrzeżeniami i wskazówkami dotyczącymi podróży przewijają się i wiadomości o kraju, na temat którego wiedza nie jest zbyt rozległa.



---
* Luzhniki - angielska wersja nazwy stadionu Łużniki

piątek, 9 maja 2008

"Prosze Pani, czy mogę wyjść do toalety?"

"Proszę Pani, czy mogę wyjść do ubikacji?" - tymi słowy Nastolatka zwróciła się do nauczycielki.
Nauczycielka wpisała do dzienniczka: " Zezwala się na zrobienie siusiu w czasie lekcji"
Nastolatka poszła z dzienniczkiem do administratorki w celu uzyskania klucza do toalety (są zamykane podczas zajęć).
Administratorka powiedziała, że klucza nie da, bo siku w czasie lekcji mogą robić tylko ci ze skierowaniem od lekarza.
W toaletach są zainstalowane kamery.

Ja nie zmyślam!


poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Zakupy

Poszłam do księgarni i spędziłam w niej wiele godzin. Muszę przyznać, że kupowanie książek online jest zdecydowanie mniej frustrujące - nie na się na stronie internetowej ogarnąć wzrokiem jednocześnie tysięcy książek, których się nie kupi - widać bowiem na niej najwyżej kilkanaście. W internecie też książki prezentują się mniej zachęcająco - przede wszystkim nie pachną.

Najdłużej jak zwykle przytrzymało mnie w średniowieczu, wybrałam tam jednak tylko Medieval Women. Z półek obok wybrałam m.in. Hubbub, Filth, Noise and Stench in England (Rwetes brud, hałas i smród w Anglii). I z przyjemnością pogrążam się w opisach włosów nieczesanych przez trzy miesiące w obawie przed zburzeniem misternie ułożonej fryzury. Przede wszystkim jest to jednak praca o miastach - Londynie, Oxfordzie,Machesterze i Bath w XVII i XVIII w. Będą relacje z lektury.

sobota, 26 kwietnia 2008

Lubicie latać British Airways?

To posłuchajcie.
Sobotni The Independent przynosi dość zawstydzające i niesmaczne wieści na temat British Airways. Wieloletni pilot tych linii lotniczych twierdzi, że rasizm wśród załogi jest tak powszechny, że można powiedzieć, iż jest normą. Wielokrotnie próbował skłonić kierownictwo BA do zajęcia się problemem - bezskutecznie. Zgłosił się więc do prasy, prawdopodobnie pod wpływem pewnego marcowego wydarzenia, kiedy to pilot samolotu lecącego do Lagos usunął z samolotu 136 Nigeryjczyków, protestujących przeciwko złemu traktowaniu przez policję jednego z pasażerów, deportowanego (i stawiającego opór) Nigeryjczyka.

Publicysta The Independent, Robert Frisk, twierdzi, że pilot mógł zareagować inaczej - wyprosić z samolotu policjantów wraz z deportowanym, bo to oni w pierwszym rzędzie byli sprawcami zamieszania. Tak postąpił pilot Sabeny w podobnej sytuacji i tak pono postépują w podobnych sytuacjach piloci francuscy. Frisk wspomina też, że po wydaniu wyroku śmierci na Salmona Rushdiego British Airways zabroniła mu latać ich liniami. Dla mnie wyrzucanie z samolotu 136 pasażerów w celu umożliwienia przewiezienia jednego deportowanego jest nie do przyjęcia.

Oczywiście, należy wziąć pod uwagę, że cały artykuł został napisany na podstawie zeznań jednej osoby. W dyskusji, jaka się na jego temat wywiązała na Indyblogs, opinie dyskutantów można podzielić następująco:

  1. Pracownicy BA (z jednym wyjątkiem biali), którzy nie spotkali się nigdy z rasizmem w firmie.
  2. Spora grupa uważająca, że łagodne rasistowskie uwagi, skierowane do wszystkich możliwych grup, zdarzają się w każdej firmie, są częścią normalnego życia społecznego i nie ma co nich robić historii na pierwszą stronę.
  3. Kolorowi pasażerowie, którzy doświadczyli złego traktowania ze strona BA spowodowanego kolorem ich skóry.
  4. Grupa, która nie lubi BA z wielu innych powodów.
Ciekawe, że rasizmu zwykle nie widzą Ci, którzy nie są nań narażeni.

To zresztą nie pierwsze oskarżenie BA o rasizm - w 1995 Tony Kaye, pracujący dla Saatchi and Saatchi i robiący BA reklamę linii lotniczych, nie krył swego oburzenia, gdy klient kazał mu zmniejszyć liczbę Azjatów, czarnoskórych i Żydów w reklamie. BA poszło na ugodę, sąd nie miał okazji się wypowiedzieć.

No to miłej podróży!

Zamaskowane gołębie

Gołębie mają w Londynie ciężkie życie. Ken Livingstone zawzięcie je tępi. Z każdego miejsca, na którym ewentualnie mogłyby usiąść wystają ostre szpile. Nie wolno ich dokarmiać. Obrońcy gołębi czasem protestują, ale bezskutecznie. Biedaczki, muszą się więc ukrywać. Dziś zauważyłam, że technikę ukrywania się mają opanowaną do perfekcji.


Dopiero po bliższym przyjrzeniu się widać, gdzie się ukryły:

Nieważne

Kabiria zaprosiła mnie jakiś czas temu do zabawy - podaj kilka (sześć) nieważnych informacji na swój temat. Trudne zadanie - wszystko, co mnie dotyczy, jest niezmiernie ważne! Tak ważne, że muszę trzymać to w tajemnicy i nikomu nie powiem....

No dobrze, jedną rzecz mogę zdradzić - w końcu zawisł na jednej z moich ścian plakat:Plakat został zakupiony w Galerii Plakatu w Krakowie (z ich strony pochodzi zdjęcie). Galerię bardzo gorąco polecam.

niedziela, 13 kwietnia 2008

Kilka zdjęć z londyńskiego maratonu

Poniżej przedstawiam kilka zdjęć z wielu, jakie zrobiłam dziś przez okno uczestnikom corocznego maratonu Flora (tym zwykłym uczestnikom, zawodowcy i zawodnicy na wózkach biegli dwie ulice dalej). Trochę było mi głupio, że nie biegnę razem z nimi, ja jednak jestem dopiero początkującą biegaczką i pewnie nie dobiegłabym od startu dalej, niż do własnego domu.
Ciekawostka 0 najstarszy uczestnik obchodzi w tym roku 101 urodziny.

Maraton w Londynie 2008

O maratonie więcej pisze Forma na swoim blogu.

sobota, 12 kwietnia 2008

Deportacje

Przypadek 1:

Obywatelka Ghany przyjechała do Zjednoczonego Królestwa na wizie studenckiej, pięć lat temu. Nie dość, że zaczęła pracować - na co studencka wiza nie pozwala - to jeszcze jej wiza straciła ważność. Kobieta, matka dwójki dzieci, nie wróciła do ojczyzny. Zachorowała tutaj na raka. Pozostanie na Wyspie dawało jej jakąś szansę na przeżycie, powrót natomiast wiązał się z pewną śmiercią - szpitale w Ghanie nie dysponują odpowiednimi lekami.
Została - z pełną świadomością, że oznacza to dla niej wyrok śmierci - deportowana. Dwa miesiące po deportacji zmarła.

Przypadek 2:
Przebywający w brytyjskim więzieniu od 7 lat osobnik, znany jako "prawa ręka Osamy Bin-Ladena w Europie", nie został deportowany do Jordanii (gdzie też jest oskarżony o terroryzm), gdyż groziłyby mu tam tortury. Z tego samego powodu nie deportowano 12 oskarżonych o terroryzm Libijczyków.

Przypadek 3
Obywatel Angoli, przybyły tu z synem, starał się o azyl. Nie otrzymał i groziła mu deportacja. Popełnił samobójstwo, by umożliwić nieletniemu synowi pozostanie na Wyspie do czasu osiągnięcia przez niego pełnoletności, kiedy to sam stanie oko w oko z widmem deportacji.

Przypadek 4
Młody przestępca seksualny, mający na swoim koncie 11 ataków na kobiety, nie został deportowany do Sierra Leone, gdyż byłoby to w konflikcie z jego prawem do "życia rodzinnego" (rodzinę ma tutaj).

Przypadek 5 i 6
Irańscy geje, kobieta i mężczyzna. Po przyjeździe do Zjednoczonego Królestwa dowiedzieli się, że ich partnerzy zostali aresztowani i otrzymali wyroki śmierci za swoją orientację seksualną. Jeden wyrok już został wykonany. Złożyli wnioski o azyl, zostały one odrzucone. Czekają na deportację, jednocześnie walcząc o zmianę decyzji, oznaczającej dla nich wyrok śmierci.

Przypadki różne
Azylanci, którzy azylu nie dostali, czekają dość długo na deportację. W czasie pomiędzy odmową azylu a deportacja nie mają prawa do opieki medycznej.

Nieciekawie to wygląda, prawda?

niedziela, 6 kwietnia 2008

Vierablu jako nastolatka

Vierablu w wieku wczesnonastoletnim, a być może nawet przednastoletnim:


Widoczny na zdjęciu but to tzw. juniorki, obuwie obowiązujące na terenie szkoły. Zwykle występowały w kolorze granatowo-brudnoszarym.

Spodnie to teksasy, w odróżnieniu od dżinsów niezupełnie ścieralne. I niezupełnie w kolorze indygo.

Pod rękawem można dojrzeć duży, biały zegarek typu cebula.

Z boku siatka na zakupy - ekologiczna, wielokrotnego użytku, przewiewna...(przy okazji można się na własne oczy przekonać, skąd wzięła się nazwa siatka na zakupy).

piątek, 4 kwietnia 2008

Z życia polskich placówek dyplomatycznych

Zajrzałam dziś na forum Polski w Anglii i widzę takie oto pytanie:

"Czy już jest przeciek, gdzie jest konsulat?".

Pytanie to świetnie ilustruje stosunki panujące między polskimi obywatelami zagranicznymi a placówkami dyplomatycznymi.

(Poprawia się. Bardzo powolutku)

środa, 2 kwietnia 2008

Raport z poszukiwań

Wszystko wskazuje na to, że w końcu opracowałam taką wersję życiorysu, który wywołuje reakcje. Może raczej tak - jest tych wersji kilka. Mam też sposób na dzwoniące agencje - nie odbieram telefonu, bo zwykle gdy dzwonią mam jakiś przypadkowy stan umysłu, tylko pozwalam im się nagrać. Oddzwaniam wtedy, kiedy mnie jest wygodnie. Teraz pozostaje tylko praktykowanie rozmów twarzą w twarz. Ciekawe, ile będę musiała ich przeprowadzić, zanim opracuję jakąś skuteczną metodę!

Niespodziewanie podczas swoich poszukiwań natrafiam na niespodziewane problemy moralne. Mam na przykład na biurku świetną ofertę (potencjalną) pracy w firmie bookmacherskiej, która prowadzi też internetowe kasyno. Pójść na rozmowę, czy też nie? Mam poważne opory. Przeczytałam gdzieś w ostatnich dniach, że wiele kobiet zajmujących wysokie stanowiska menedżerskie ucieka z firm zarabiających wyłącznie dla siebie do instytucji charytatywnych. Bo wolą przyczyniać się do dobra ogólnego zamiast pomnażać zasoby czyjejś indywidualnej kieszeni. Świetnie to rozumiem. Dlatego też perspektywa zajmowania się ulepszaniem narzędzi do wyciągania pieniędzy od ojców rodzin (i matek też) nie wydaje mi się szczególnie atrakcyjna.

Intensywne szukanie pracy ma swoje dobre strony - wszelkie nieszczęścia i problemy tego świata odsunęły się w cień i nawet kryzys na rynkach finansowych przestał mnie dręczyć. Ba, nawet nie wiem, czy kilkudniowy kryzys na nowym terminalu Heathrow już został przezwyciężony - mignęła mi tylko jakaś informacja o tym, że tysiące toreb zalegające lotnisko zostaną przetransportowane do Mediolanu do sortowania. Te należące do pasażerów przebywających za morzem, jak tu ładnie mówią (overseas). Wybieram się niedługo w kilka podróży, mam nadzieję, że do tego czasu kryzys bagażowy zostanie zażegnany. A póki co wracam do swoich życiorysów.

sobota, 29 marca 2008

Grzebanie w życiorysie

Tak, tym się właśnie zajmuję. Grzebaniem w życiorysie. Własnym, zawodowym, starając z zrobić z niego - odpowiednio dobierając słowa - atrakcyjne opakowanie, w które zawijam produkt, czyli siebie. Poszukuje potencjalnych klientów, wysyłam im ładnie zapakowane paczuszki i czekam na sygnał, że chcą się przyjrzeć się bliżej zawartości paczuszki. Liczę na to, że w końcu ktoś zechce tę zawartość kupić.

Moje poprzednie, ubiegłoroczne podejście do samosprzedaży nie było zbyt udane. Po dwóch rozmowach uznałam, że mój stan umysłu uniemożliwia mi mówienie o sobie bez pomniejszania swoich zasług i że w związku z tym szukanie pracy nie ma sensu - trzeba je odłożyć na lepsze czasy. Które być może nadeszły, właśnie to sprawdzam.


Zajmuje mi to wszystko bardzo dużo czasu. I nie zostawia wiele miejsca na myślenie o czymś innym niż praca, obecna i przyszła. Wieczory mam zajęte sprzedawaniem siebie, analizowaniem produktu w celu znalezienia jego najsilniejszych stron, wymyślaniem strategii marketingowej. Nie idzie mi łatwo, strasznie skapcaniałam w tej Wielkiej Brytanii. Nie jest to rzecz jasna wina Wielkiej Brytanii, tylko nieprzewidziany przeze mnie koszt pewnych decyzji nie mających w sumie nic wspólnego z miejscem, w którym mieszkam. Cóż, trzeba się zabrać za odwracanie procesu skapcaniania, a to też zajmuje czas.

Tyle tytułem wyjaśnienia mojego milczenia - sama mam nadzieję, że przerwa nie będzie się przedłużała, bo bardzo mi własnego bloga brakuje.

środa, 19 marca 2008

Masłowska w Soho (2)

W poprzedniej notce pisałam o sztuce Doroty Masłowskiej A Couple of Poor, Polish Speaking Romanians wystawianej przez Soho Theatre. Na sztuce z Nastolatką byłyśmy i wyszłyśmy z przedstawienia zadowolone. Fabuła jest prosta - dwoje ludzi przebiera się na imprezę za biednych Rumunów. Dają się niestety ponieść pijackiej fantazji i w rezultacie lądują w szczerym polu bez grosza przy duszy i w stroju nie wzbudzającym zaufania, delikatnie mówiąc. Podejmując wysiłek dotarcia do domu wchodzą w interakcje zarówno z innymi jak i ze sobą nawzajem. Banalne, prawda? Reakcje napotkanych ludzi są do przewidzenia, pokręcone życiorysy bohaterów również. Cała siła przedstawienia leży w szczegółach i w zakończeniu, w ostatniej scenie tańca na żydowska melodię. Tańca radosnego, przyjaznego i ciepłego... Gdyby tylko nie ten trup w łazience...

Ala zapytała mnie pod poprzednim wpisem (przepraszam, że aż tyle dni zajęło mi odpowiadanie), czy mierzenie się ze stereotypem "innego" zmieni świadomość emigrantów. Wielu pewnie tak. Dotyczy to zwłaszcza tych, co zostaną na dłużej, którzy decydują się na podjęcie normalnego życia w nowym kraju. Ci, którzy przyjechali na krótko za pracą mogą niedogodności bycia innym nie zauważać, właśnie dlatego, że sami i dobrowolnie ograniczają swoje uczestnictwo w życiu społeczności i nie mają okazji poczucia tego niewidzialnego muru, jaki ich otacza. Myślą, że sami go postawili.
Niestety oznacza to, że oczyszczające (ze stereotypów) doświadczenie "innego" zostaje z emigrantami za granicą - większość tych, którzy wracają, takiego oczyszczenia bowiem nie przechodzi. To jest oczywiście moja opinia tylko i wyłącznie.

Wizyta w teatrze miała dodatkowe korzyści - Nastolatka zapałała miłością nagła i gwałtowną do Republiki i do teatru.

czwartek, 13 marca 2008

Masłowska w Soho

Nareszcie. Idę do teatru. Od ponad dwóch lat się wybieram, przeglądam repertuary, które potem Nastolatka hurtem wyrzuca, gdy ma jeden ze swoich gwałtownych ataków chęci na sprzątanie, zastanawiam się... Nic nie przyciągało mojej uwagi, aż do dziś, kiedy to zobaczyłam kątem oka w gazecie, porzuconej na sąsiednim siedzeniu, tytuł: A Couple of Poor, Polish-Speaking Romanians.Oczywiście najbardziej lubimy te piosenki, które już kiedyś słyszeliśmy, nic więc dziwnego, że z dziesiątek sztuk teatralnych zainteresowała mnie ta, która ma w tytule Polish. I którą napisała, jak się okazuje, Dorota Masłowska.

Bliżej zainteresowanym polecam rozmowę z Lisą Goldman. Jej zdaniem sztuka jest "inna i inspirująca". Eksplorująca (między innymi) temat polskiej ksenofobii, co jest szczególnie interesujące w kontekście ksenofobii z jaką spotykają się Polacy w Wielkiej Brytanii, problem Innego.

....

Trochę dziwnie jest być Innym. Całe życie byłam jednostką a tu nagle jestem częścią grupy, która zabiera pracę innym, śmieci i zapycha potomstwem szkoły. Jeszcze trochę, a zaczniemy tubylcze dzieci przerabiać na kiełbasy. Kto mieczem wojuje...

Nie jest to szczególnie miłe uczucie (bycie innym), mimo iż mit Polaka - idealnego pracownika ma się dobrze. W filmie The Poles are coming (pełna wersja pod linką) był ten mit co prawda ilustrowany rozmową z Litwinami, ale co tam. Film był dość rzetelny, dość jasno pokazujący, że z masową emigracją właściwie każdy ma problem: imigranci, bo często decyzja o wyjeździe nie jest łatwa a życie w obcym kraju również; gospodarze, bo czują się zagrożeni; firmy w rodzinnym kraju, bo nie mają pracowników. I tylko właściciele firm w kraju gospodarzy się cieszą.

Dwie rzeczy mnie jednak zdenerwowały.
Pierwsza to burmistrz Gdańska. Jaki miał pomysł na ściągnięcie ludzi z powrotem do miasta? Przyjechał na Wyspę wyposażony w plakaty ze smutnymi dziećmi, tęskniącymi za mało znanym tatą; ze starszym panem samotnie spędzającym święta w kraju. Nie prościej było przywieźć ze sobą oferty pracy, zamiast sugerować zapracowanym emigrantom, że nie zdają sobie sprawy z tego, że rodziny za nimi tęsknią?
Druga to mit o leniwych Brytyjczykach. Och, część na pewno jest leniwa, tak jak i część Polaków. Przypominam jednakże, że spora część imigracji to ludzie, którzy nie chcieli pracować w Polsce za pensje minimalną, bo ona po prostu nie wystarcza na życie. Minimalna stawka w Wielkiej Brytanii też nie wystarcza. To znaczy wystarcza jedynie imigrantom, bo mają mniejsze koszty. "Leniwość" nie jest więc jakąś immanentną cechą jednego czy drugiego narodu, a zwykle kwestią ceny.

niedziela, 9 marca 2008

Opowieści wielkanocne - Eostre

Wielkanoc to po angielsku Easter. Skąd się wzięła ta nazwa? Najuczciwiej byłoby odpowiedzieć - nie wiadomo. Jest jednak jedna ciekawa teoria, oparta na pismach Czcigodnego Beda, który to pisząc wiele na temat kalendarza, ze szczególnym uwzględnieniem obliczania terminu Wielkanocy wspomniał w jednym ze swoich pism o saksońskiej bogini Eostre, od której imienia miała pochodzić nazwa miesiąca Eostur-monath - odpowiednika kwietnia. Stosowny fragment tekstu benedyktyna, zatytułowanego "De Temporum Ratione", można przeczytać - po łacinie - tutaj: De mensibus Anglorum.

Niestety, z moich poszukiwań wynika, że jest to jedyne źródło wspominające Eosterę i choć Czcigodnemu Bedzie trudno odmówić rzetelności, bezpieczniej jest chyba nie rozprzestrzeniać tej teorii bez dołączonego do niej dużego znaku zapytania. Oczywiście, fakt, że tylko jedna osoba o czymś napisała nie świadczy jeszcze o tym, że to coś nie istniało. I odwrotnie - fakt, że ktoś o czymś napisał nie znaczy jeszcze, że wydarzenie miało miejsce. Pozostaje nam niepewność.

A może wyjaśnienie jest proste - Easter / east (wschód). Gołym okiem przecież widać, że wiosną słońce "wschodzi" coraz wyżej i wyżej.

Opowieści Wielkanocne, czyli gdzie są wszystkie suche bułki

Podążanie tropem opisanych wczoraj hot cross buns, czyli bakaliowych bułek ozdobionych krzyżem, doprowadziło mnie dziś w południe do pubu we wschodnim Londynie (Bow). Dlaczego tam? Otóż związana jest z tym pubem pewna historia, prawdziwa, czy też nie, jako ciekawostka warta przytoczenia.

Jak można przeczytać na tablicy zamieszczonej na zdjeciu obok, 126 lat temu (czyżby tablicę zmieniano co roku? dopisek mój) owdowiała matka, oczekując powrotu swego syna marynarza w Wielki Piątek, upiekła dla niego hot cross bun. Syn nigdy z rejsu nie wrócił, a wdowa co roku, do końca swych dni, odkładała w Wielki Piątek jedną bułkę dla syna.

Pewne szczegóły historii są niespójne - jedni piszą, że budynek, w którym mieści się pub był kiedyś budynkiem mieszkalnym, zamieszkałym przez rzeczoną wdowę i po jej śmierci nowi właściciele, którzy znaleźli spory zapas suchych bułek, przejęli się historią i postanowili kontynuować tradycję co roku dokładając do zawieszonej nad barem kolekcji kolejną bułkę. Inne wersje mówią, że wdowa była właścicielką pubu. Tak czy owak ponoć do dziś w Wielki Piątek marynarz dokłada kolejną bułkę.

Bułki widać w siatce - trochę są zakurzone... I proszę docenić, że odważyłam się wejść do pubu w celu zrobienia zdjęcia mimo tego, że zbita szyba w drzwiach i ślady krwi raczej nie zachęcały... Towarzystwo wewnątrz, złożone z niedomytych panów przy piątym piwie (południe) też nie. Barmanka była jednak niezwykle miła.


sobota, 8 marca 2008

The Poles are Coming

Czytelniczki i czytelnicy mojego bloga zamieszkali na Wyspach mogą być zainteresowane tym programem: The Poles are Coming.

Ja przed chwilą zakończyłam oglądanie innego programu z serii: Rivers of Blood. Niezwykle interesujący. Z pewnością coś na jego temat napiszę. Mam nadzieję, że pozostałe programy z serii są równie warte obejrzenia.

piątek, 7 marca 2008

Opowieści wielkanocne - gorąca bułka z krzyżykiem

Zbliża się Wielkanoc i czas na przegląd angielskich zwyczajów i ciekawostek związanych z tym świętem. Zacznę od niewinnie wyglądającej bułeczki z bakaliami. Tradycyjnie jada się ją właśnie w Wielkanoc, aczkolwiek cieszy się popularnością przez cały rok. Słodka, w smaku przypominająca skrzyżowanie piernika z keksem, świetnie smakuje na gorąco.
Tradycja jedzenia specjalnego pieczywa z okazji świąt jest pewnie tak stara jak świętowanie i ciasto. Wielu dniom świątecznym towarzyszą specjalne wyroby cukiernicze - w Polsce są to wielkanocne mazurki, w Anglii bożonarodzeniowy Christmas cake, w Egipcie ciasteczka daktylowe kahk serwowane na zakończenie Ramadanu. Ze wszystkich okazjonalnych ciast hot cross buns, bo tak się nazywają (gorące bułeczki z krzyżem) chyba jedynie one były przedmiotem regulacji handlowych - w 1592, a więc za czasów Elżbiety I, wydano zakaz sprzedaży bułeczek (i wszelkiego innego mocno okraszonego przyprawami ciasta) we wszystkie dni z wyjątkiem Wielkiego Piątku, Bożego Narodzenia oraz z przeznaczeniem na stypy. Kara, jaka miała spotkać niestosujących się do przepisu piekarzy to rozdanie bułek biednym.

Bułki z krzyżem były ponoć jedzone już przez Saksończyków, dla uświęcenia bogini Eostre (zbieżność z angielską nazwą Wielkanocy - Easter nieprzypadkowa, napiszę o tym w następnym odcinku). Dla chrześcijan krzyż na bułkach oznacza - czy może raczej oznaczał, wątpię, czy tak jest do dziś - krzyż Chrystusowy.

P.S.
Zdobyty w terenie materiał do wpisu, czyli bułka widoczna na zdjęciu, został już zjedzony. Bułkę przekrojono na pół, włożono na 1,5 minuty do tostera, posmarowano masłem i następnie starano się ukryć trzęsące się uszy, bo przecież damie nie wypada łakomie pochłaniać jedzenia, choćby było nie wiem jak pyszne.

Pierwsze miejsce w konkursie na szczerość?

Mężczyzna w panterce i z pomalowaną na zielono twarzą, tudzież imitacją liści na hełmie biega po krzakach. Przykuca gdzieś w końcu, podnosi do oczu broń i obserwuje świat przez celownik. Krzyżyk na celowniku najeżdża na różne grupy ludzi - większość ma broń. Jeden z obserwowanych w końcu zauważa naszego bohatera. Zmiana ujęcia - teraz widzimy, jak żołnierz naciska na spust... cięcie. Na ekranie plansza z adresem strony, na której są oferty pracy w wojsku.

Ja czytam to tak: "poszukujemy do pracy osób, które lubią strzelać do ludzi".

Szokujące, ale przecież prawdziwe. Szczere do bólu. Jednocześnie armia broni się przed ewentualnymi zarzutami poszukiwania do pracy morderców - z ekranu można usłyszeć, iż dalszy ciąg filmu znajduje się na stronach armyjobs.mod.uk. A z dalszego ciągu wynika, że strzelano do sarny. Sprytne, prawda?


środa, 5 marca 2008

Kenia

Powyborczy konflikt w Kenii został zażegnany. Oby na długo. Skąd ten konflikt się wziął? Marcowy numer BBC History Magazine rzuca trochę światła:
"Źródło obecnego problemu leży, w dużym stopniu, w niejednorodnym wpływie kolonializmu. Na skutek wielu różnych procesów, zarówno dobrych jak i złych, brytyjska obecność w Kenii pomogła wybić się jednej grupie etnicznej - Kikuyu. Dominacja tej grupy sprowokowała konflikt wybuchły w ostatnich miesiącach."
I jeszcze:
"Wiek temu termin plemię (tribe) określał po prostu czyjeś ekonomiczne zwyczaje i tryb życia. Pod rządami kolonialnymi, a szczególnie po uzyskaniu niepodległości, termin stopniowo ewoluował ku quasi-etnicznej identyfikacji. Przez stworzenie wieloplemiennych państw Wielka Brytania i inne państwa kolonizujące bezwiednie zobligowały postkolonialnych polityków do szukania sposobów na poparcie i współpracę ze strony kluczowych grup w społeczeństwie. Identyfikacja plemienna - oraz nagradzanie przez polityków członków konkretnych plemion za lojalność - spowodowała ukształtowanie się polityki etnicznej, w odróżnieniu od tradycyjnej polityki klasowej.

Bezpośrednią przyczyną niedawnego konfliktu był spolaryzowany etnicznie, sporny wynik wyborów."

---
* BBC History Today, David Keys, Kenya: The colonial seeds of a bloody ethnic conflict. Luźne tłumaczenie.

niedziela, 2 marca 2008

Jeszcze o klasie 4 i 5

Problem niezanikającej przez wieki klasy 4 i 5 nieco mnie męczy. Dość trudno przychodzi pogodzenie się z narzucającą się myślą iż w miarę stały jej rozmiar (22% na początku XIX w. i 20% na początku XXI w.) sugerowałby całkowitą nieskuteczność wszelkich działań dążących do wyeliminowania biedy i podniesienia kwalifikacji obywateli. Wydaje się, że procent robotników niewykwalifikowanych jest w ścisłym związku z ilością pracy niewymagającej kwalifikacji. Może to oczywiste, ale nigdy dotąd nie myślałam w ten sposób. Jak długo ulice będą wymagały sprzątania, tak długo będą ludzie, którzy je sprzątają, nie żądając w zamian wiele.

Owszem, z danych dotyczących całej Anglii (w przeciwieństwie do Londynu) wynika, że procentowo najniższa klasa się zmniejszyła. Stało się tak być może głównie dzięki mechanizacji rolnictwa - tam, gdzie kiedyś potrzebna była rzesza żniwiarzy teraz potrzebny jest jeden kombajnista. Do dzisiaj co prawda ręcznie się zbiera na przykład truskawki, ale pracę tę wykonują sezonowi robotnicy zagraniczni, nie uwzględniani w spisie. Miasto wydaje się mieć mniej możliwości automatyzacji prac prostych i stąd ten niepokojący constans.

Warto mieć to na uwadze, gdy słucha się argumentów prawej i lewej strony w debacie na temat dodatków finansowych (ulg podatkowych, zasiłków) dla najmniej zarabiających. Konserwatyści mówią, że jak komuś nie starcza na życie, to powinien się dokształcić i znaleźć lepszą pracę. Załóżmy, że nagle ci wszyscy nieudacznicy (zdaniem konserwatystów) biorą sobie te rady do serca, dokształcają się, znajdują lepszą pracę i... bardzo szybko całe miasto tonie w śmieciach. Supermarkety zamknięte, bo nie ma chętnych do układania towarów na półkach i siedzenia za kasą. itd. itd. Za argumentem konserwatystów tak naprawdę kryje się stwierdzenie: 'tak, jakiś procent społeczeństwa zawsze będzie niedojadał, nic mnie to jednak nie obchodzi'.

Lewica z kolei popełnia inny błąd - sugeruje, że edukacja jest tym co wyrwie wszystkich z biedy. No nie wszystkich. Pewnie da się zapewnić wszystkim lepsze kwalifikacje, jak się bardzo postarać, ale przecież nie znaczy to, że wszyscy ci lepiej wykwalifikowani znajdą lepszą pracę - ktoś przecież w dalszym ciągu będzie musiał zamiatać ulice i będziemy po prostu mieli lepiej wykwalifikowanych zamiataczy ulic. Lepiej wykwalifikowanych i przez to bardziej sfrustrowanych, bo kwalifikacje dają - czasem niestety płonną - nadzieję na lepsze życie.
Muszę tu przyznać, że brytyjska lewica jest dość umiarkowana w szerzeniu wizji kształcenia jako narzędzia gwarantującego lepszą przyszłość. Byłam naprawdę zaszokowana, gdy kiedyś w telewizji ujrzałam reklamę społeczną pod hasłem Twoje dziecko nie musi mieć wyższego wykształcenia. Rozważ, czy nie postąpisz lepiej pomagając mu zdobyć konkretny zawód.

Słynna 'niewidzialna ręka' zdaje się przesuwać pieniądze tylko w jednym kierunku, dlatego też ja nie widzę powodu, dla którego by nie dać jej od czasu do czasu po łapce po to, żeby się opamiętała i skierowała część strumyczka z gotówką w inną stronę. Nie mam żadnego innego pomysłu na pomoc grupie, bez której społeczeństwo nie może się przecież obejść, a która nie ma siły przebicia.

I jeszcze mała uwaga dotycząca wzrostu % niewykwalifikowanych w Londynie w ostatnim dziesięcioleciu. Czy nie wiąże się to ze wzrostem % grup najbogatszych i co za tym idzie wzrostem zapotrzebowania na portierów, sprzątaczy i innych nosicieli ważnych przesyłek?

<Na koniec errata - w poprzedniej notce zapomniałam napisać, że
dane na wykresach dotyczą wyłącznie mężczyzn (dla kobiet nie da się
zrobić tak rozległego w czasie porównania).>

Klasa społeczna

Podczas moich nocnych peregrynacji internetowych natrafiłam na dość interesujący wykres, ilustrujący - na podstawie danych ze spisów powszechnych - przekrój angielskiego społeczeństwa na przestrzeni ostatnich 160 lat (1841- 2001).

Klasa 1 na wykresie to specjaliści (professionals), klasa druga to szeroko rozumiani kierownicy, klasa 3 to klasa 'średnia' - urzędnicy i wysoko kwalifikowani pracownicy fizyczni (skilled manual workers). Klasa 4 i 5 to klasa robotnicy niewykwalifikowani, robotnicy pracujący na farmach, sprzątacze itp.

Mnie zainteresowały dolne partie wykresu - od zakończenia I Wojny Światowej widać systematyczny spadek liczebności najmniej zarabiającej i najsłabiej wykwalifikowanej grupy, aż do... objęcia władzy przez Partię Pracy. Ciekawe, co przyniosą wyniki spisu z 2011.Wzrost najbardziej upośledzonej grupy może być bowiem spowodowany spadkiem po Torysach oraz skutkami czarnej środy 1992 i dopiero kolejny spis pokaże, jak się mają deklaracje Partii Pracy do rzeczywistości.

Polecam rzucenie okiem na wykres dotyczący wyłącznie Londynu. W mieście, w przeciwieństwie do całej Anglii, liczebność najniższej warstwy społecznej pozostaje bez większych zmian, to znaczy waha się pomiędzy 20% a 30%. 10% to co prawda dużo, ale jak spojrzeć na wykres, uderza on swoją płaskością.

A, no i jak tak dalej pójdzie, to wkrótce zwiększająca się klasa kierowników nie będzie miała kim kierować, czego pierwsze objawy obserwuję u siebie w firmie...

wtorek, 26 lutego 2008

Baza danych DNA obywateli

Standardową procedurą podczas zatrzymania przez brytyjską policję z jakiegokolwiek powodu jest pobranie od zatrzymanego próbki DNA. Oczywiście nie wszyscy zatrzymani okazują się przestępcami, dla zatrzymania próbki w bazie danych po wsze czasy nie ma to jednak najmniejszego znaczenia - niesłusznie zatrzymany z komisariatu policji wychodzi, jego DNA zostaje. Tym oto prostym sposobem Wielka Brytania dorobiła się najbardziej imponującej bazy DNA na świecie.

Nie wszystkim się to podoba. Jeden z niezadowolonych postanowił oddać sprawę usunięcia swojej próbki do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który rozpatrzy ją w najbliższy czwartek. Jeżeli uzna, że przechowywanie DNA powoda (Michael Marper) stoi w sprzeczności z tą częścią Karty Praw Człowieka, która dotyczy prywatności, brytyjska policja będzie sporą część swojej bazy danych usunąć.

Ciekawie się złożyło, że zaledwie parę dni temu skazano na dożywocie seryjnego mordercę, złapanego właśnie dzięki temu, że kilka lat temu pobrano jego DNA podczas zatrzymania w sprawie kradzieży 40 funtów. Nie jest on jedynym ciężkiego kalibru przestępcą posadzonym za kratkami dzięki rozbudowanej bazie DNA posiadanej przez brytyjską policję. Przeciwników to jednak nie przekonuje. Sugerują, że przechowywane powinny być tylko dane morderców i przestępców seksualnych. Tylko trzeba ich najpierw złapać...

Kontrowersje wzbudza dodatkowo fakt, że 'przekrój rasowy' pobranego DNA nijak się ma to składu etnicznego Wyspiarzy. Zwrócił na to uwagę między innymi sędzia rozpatrujący w przeszłości sprawę Marpera (Lord Justice Sedley). Zasugerował, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest pobranie DNA od wszystkich i że przetrzymywanie danych osób, które ani nigdy nie popełniły, ani nigdy nie popełnią żadnego przestępstwa jest ceną, którą warto zapłacić.

I ja się z nim zgadzam. Czekam na wynik obrad Trybunału z niepokojem i ciekawością. Niepokojem, bo obawiam się, że wyrok nie będzie po mojej myśli.


Nieupoważnionym wstęp wzbroniony

Kiedy po przeczytaniu notki poniżej andsol poddał w wątpliwość zawartą w niej krótką wiadomość, ja, mimo zapewnień, że nie mam czasu, puściłam gugle w ruch. Znalazłam wiele, bardzo wiele interesujących informacji i nawet zaświtała mi myśl, że może warto zrobić z tego jakieś podsumowanie i wrzucić je tutaj, ale muszę przyznać, że z każdą minutą ogarniało mnie coraz większe zniechęcenie. Mogę bowiem podsumować jedynie opracowania opracowań z opracowań. Dostęp do prac analizujących źródła mam bardzo utrudniony.

Dlaczego utrudniony? Nie jestem studentką. Nie jestem pracownicą naukową. Nie mam nadmiaru gotówki. Jednym słowem - nie mam dostępu do treści wielu artykułów. Mogę sobie co najwyżej przeczytać tytuł, autora i krótki opis. Mogę też przeczytać prace tych, którzy mają dostęp, przeczytali i przekazują dalej. Piąta woda po kisielu jednym słowem.

Doprawdy nie wiem, skąd ta elitarność dostępu do publikacji naukowych. Owszem, kiedy publikacje te były wydawane wyłącznie na papierze, ograniczony dostęp szerokiej publiczności był zrozumiały. Ale teraz? Dlaczego artykuł A już znajdujący się w wersji online ma ograniczoną liczbę czytelników? Dlaczego, żeby go przeczytać, trzeba albo być studentem, albo mieć wykupioną płatną subskrypcję? Skoro już musi być płatny - dlaczego nie mogę sobie kupić za drobną kwotę tylko jednego artykułu?

Wielokrotnie ostatniej nocy docierałam do ściany z napisem "nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Bardzo mnie to zdenerwowało. Ograniczanie dostępu do wiedzy to zbrodnia.

niedziela, 24 lutego 2008

O wyższości zachodniej cywilizacji


"(...) w Wielkiej Brytanii w XIX w. chirurgiczne usunięcie łechtaczki było akceptowaną techniką radzenia sobie z epilepsją, sterylizacją i masturbacją."

Cytat za: http://www.who.int/reproductive-health/hrp/progress/72.pdf



czwartek, 21 lutego 2008

Proporcje

Właśnie sobie uświadomiłam, że po ostatnich zmianach w firmie mamy czworo dyrektorów i troje pracowników.

Jak można w takich warunkach zachować zdrowie psychiczne?

środa, 20 lutego 2008

Heathrow Injection

Od niedawna walczę ze skutkami zjawiska zwanego Heathrow Injection. Skutki same niestety nie chciały się usunąć, pomimo usilnego namawiania, łagodnej perswazji i tajemniczych zaklęć.
Zjawisko polega na tym, że osoby zamierzające zostać w Wielkiej Brytanii na dłużej są wyłapywane przez pracowników lotniska, wstrzykujących im środek powodujący gwałtowny przyrost tłuszczu, z gatunku tych trudno usuwalnych.

Wychodząc z założenia, że dobre teoretyczne przygotowanie zwiększa prawdopodobieństwo sukcesu przedsięwzięcia, przejrzałam dane dotyczące tego co mieszkańcy Wysp jedli wtedy, kiedy byli szczupli, a co jedzą teraz, kiedy są nieszczupli. A nuż to wcale nie Heathrow Injection, a zwykłe objadanie się powoduje te niepożądane efekty? Wyniki moich poszukiwań okazały się dość zaskakujące. Otóż szczupli Brytyjczycy z lat 70-tych jedli więcej niż pulchni mieszkańcy Wysp z początku dwudziestego pierwszego tysiąclecia. Więcej wszystkiego, z wyjątkiem warzyw, owoców oraz napojów gazowanych. No cóż, skoro to nie jedzenie to chyba jest coś na rzeczy z tą lotniskową chorobą?

Moje drogie, jeżeli wybieracie się do Londynu, unikajcie Heathrow jak ognia. A jeżeli już musicie przekraczać granicę właśnie tam, lepiej podróżujcie bez bagażu. Dwie awarie sytemu bagażowego miesięcznie to chyba wystarczające ostrzeżenie? Nie? To dorzucę 1/3 spóźnionych samolotów oraz 26 zgubionych toreb na 1000 podróżnych (jakieś 6 na samolot?).

poniedziałek, 18 lutego 2008

Sheela na Gig

W sobotę wybrałam się do mojej ulubionej brytyjskiej instytucji, a mianowicie do charity shop (sklepu z używanymi rzeczami - nie tylko ciuchami! - prowadzonego przez jedną z licznych organizacji charytatywnych). Idea sklepów z przedmiotami, które jednym są zupełnie niepotrzebne a innym bardzo mogą się przydać podoba mi się i często do nich zaglądam. Zwykle kupuję w nich książki dwojakiego rodzaju - te 'jednorazowego użytku', a więc powieści, oraz te powiedzmy popularno-naukowe, z których interesuje mnie może 5 stron i w związku z tym nie jestem przygotowana na wysupłanie na nie z ziejących pustką czeluści mojego portfela więcej niż funta. Tym razem zakupiłam A Little Book Of Gargoyles Mike'a Hardinga.

Jako że zbieram zdjęcia (to znaczy robię zdjęcia) gargulcom w nadziei na zrobienie kiedyś Galerii Gargulców, zajrzałam do książki z zainteresowaniem. Tym większym, że trafiłam na stronę zatytułowaną Sheela na Gigs. O Sheelach nigdy wcześniej nie słyszałam, obrazek był więc dość szokujący - była na nim wykuta w kamieniu uśmiechnięta, rozkraczona postać kobieca prezentująca wszem i wobec swój srom.

Sheele znajdujące się na Wyspach Brytyjskich (45 w Wielkiej Brytanii, 101 w Irlandii) są w (na) budowlach (głównie kościołach) pochodzenia normańskiego i mają około 800 lat. Ich znaczenie i szczegóły pochodzenia są nieznane. Niektórzy uważają, że są one elementem pogańskich wierzeń, który przedostał się do chrześcijańskich świątyń. Dlaczego pogańskich? Jak napisano na świetnej stronie poświęconej Sheela-na-Gig takie wytłumaczenie pochodzi prawdopodobnie z poglądu, że "nic, co jest tak wulgarne nie może być chrześcijańskie". Feministki twierdzą za Gimbutas, że jest to przykład Bogini. Jeszcze inni widzą w Sheelach symbol płodności, jeszcze inni romańskie ostrzeżenie przed rozpustą i pożądaniem a jeszcze inni sugerują, że figurki miały odstraszać diabła.

Jak było naprawdę - nie wiadomo. Jak kogoś temat zainteresował, to naprawdę polecam strony www.sheelanagig.org. Jest tam chyba wszystko, łącznie z odnośnikami do dalszych lektur, już papierowych. Wszystko to jednak po angielsku. Po polsku mogę odesłać chyba jedynie do artykułu Anny Kohli na temat bogiń.

niedziela, 17 lutego 2008

Najpiękniejsza wioska w hrabstwie Kent

czyli Chiddingstone. Przewodniki mówią, że jest najpiękniejsza, nie będę się z nimi kłócić, bo za mało angielskich wiosek widziałam, a te co widziałam wszystkie wydały mi się piękne.

Ciekawostką jest to, że owo miniaturowe cacko z czasu Tudorów zostało zakupione w całości (łącznie z kościołem i pocztą) przez National Trust, czyli coś w rodzaju komitetu ochrony zabytków. Większość domów w wiosce ma ponad 200 lat.
Ciekawostką jest kamień (Chidding Stone) znajdujący się na tyłach domów - legenda głosi, że tam osądzano różnych drobnych przestępców.

Parę obrazków poniżej. Wioska jest tuż pod Londynem.

Chiddingstone


środa, 13 lutego 2008

Zamorskie podróże

Brytyjskie komisje sejmowe wydały w ostatnim roku ponad 1 milion funtów na zagraniczne podróże. The Independent opisał część tych wydatków. Najbardziej interesujące wydały mi się:

1. Podróż do USA w celu dowiedzenia się, jak uprościć zasiłki. To jest wiadomość dość niepokojąca, posłom mogło zostać zasugerowane, że najlepszym sposobem na uproszczenie jest likwidacja.

2. Większość podróży odbyła się do krajów anglojęzycznych. Hmmm.... Czyżby chciano zaoszczędzić na tłumaczach?

3. Inspiracji na temat 'jak poprawić edukację' szukano w doświadczeniach Australii, Hong Kongu i Chin. Czy ja dobrze pamiętam, że to raczej Finlandia miałaby na ten temat coś interesującego do powiedzenia?

4. Jedynymi sensownymi wycieczkami wydają się te (stosunkowo tanie) odbyte w celach handlowych do Brazylii.

Na pocieszenie dodam, że brytyjscy posłowie nie przyznali sobie tak wysokiej podwyżki, jak planowali i jak mogliby. Mało tego - zamierzają oddać kwestię swoich wynagrodzeń w obce, niezależne ręce (w tej chwili decydują tym sami na podstawie rekomendacji). Ponadto właśnie przyglądają się szczegółowo listom płac swoich biur poselskich w celu sprawdzenia, czy aby nie płacą zatrudnionym tam członkom rodziny zbyt dużo. (Nie, nie robią tego ot tak sami z siebie, prasa trochę im pomogła, tak jak im usiłuje teraz pomóc w sensownym planowaniu podróży).

wtorek, 12 lutego 2008

Obywatele kontrolowani elektronicznie

Wpadłam ze skrajności w skrajność. Z kraju, w którym nieustannie trzeba się meldować i legitymować do kraju, który obowiązku meldunkowego i dowodów osobistych nie wprowadził, ale za to swoich obywateli nieustannie obserwuje. A nawet dyskretnie i elektronicznie wskazuje im, gdzie są mile widziani, a gdzie nie.

Parę dni temu usłyszałam o kamerach, które zaobserwowawszy powiedzmy szarpaninę, surowym głosem zwracają uwagę uczestnikom szarpaniny, że zachowują się niestosownie. Dziś natomiast dowiedziałam się o istnieniu - dość powszechnym - urządzeń zwanych 'mosquitos', emitujących nieprzyjemnie dźwięki o częstotliwości słyszanej prawie wyłącznie przez osoby poniżej lat 20. Urządzenia te montuje się - gdzieś od 2006 - w tych miejscach, gdzie młodzież, zwłaszcza hałaśliwa, jest niemile widziana, a więc w sklepikach, na skwerkach itp. Temat został ostatnio podniesiony przez media ze względu na protesty rodziców dzieci i młodzieży zachowującej się zupełnie poprawnie, a mimo to mającej problem, ze względu na nieprzyjemne doznania, z wejściem z mamą do kiosku.

Z wielu względów lepszą metodą wydaje się puszczanie w kilkudziesięciu sklepach sieci Co-op Mozarta i Vivaldiego. Nazwałabym tę metodę odstraszająco-edukacyjną. I jakąś taką sympatyczniejszą - mówiące kamery rozpoznające twarze i numery rejestracyjne, odstraszające dźwięki, samochody odmawiające ruszenia z miejsca dopóki pasażer nie zapnie pasów... Jakoś mi trochę nieswojo.

Dla zainteresowanych: mosquito sound. Ja go słyszę. Może na tej podstawie dałoby się jakoś zaktualizować moją metrykę i zmienić rok urodzenia na powiedzmy 1987?

Walentynki

Forma napisała dziś notkę prezentującą perfidne zabiegi sklepikarzy, mające na celu zmuszenie nas co najmniej raz w miesiącu do zrobienia dużych, nikomu niepotrzebnych zakupów. Napisała, że Walentynki to 'święto' wymyślone* w celu wymuszenia kolejnej fali zakupów.

Co prawda sklepikarzy jestem gotowa podejrzewać o wiele niecnych zamiarów, niemniej jednak z sugerowaniem niecnych zamiarów jako źródła Walentynek niezupełnie mogę się godzić. Powiedziałabym, że to zależy od kraju. Można tak się wyrazić o Walentynkach w Polsce, gdzie 'święto' (tu cudzysłów jest uzasadniony) pojawiło się niecałe 20 lat temu. Inaczej, bardzo inaczej rzecz się ma w Wielkiej Brytanii.

Najpierw należałoby przypomnieć, że Wyspy były częścią imperium rzymskiego. To ważne, bo dzięki temu wiele zwyczajów mających swoje korzenie w kulturze Rzymian (jak chociażby Boże Narodzenie), dotarło na Wyspy wcześniej niż na tereny obecnej Polski - co najmniej dziewięćset lat wcześniej - i w formie pierwotnej, nieprzetworzonej przez chrześcijaństwo. Potem docierały tu powtórnie, już jako element związany z nową religią, było to jednak raczej odświeżenie zwyczajów już kiedyś znanych, a nie wprowadzanie zupełnie nowych. Dlatego też święta i obrzędy, które obecnie w obu naszych krajach wyglądają prawie tak samo, jak zeskrobać trochę powierzchnię okazują się jednak nieco inne. Aby się przekonać, jak bardzo inne w przypadku Walentynek, wystarczy się przejść do British Museum i obejrzeć najstarszą zachowaną pisemną Walentynkę z XV wieku. W Polsce pierwsza pojawiła się pewnie w 1990.

Jak podaje Encyclopeadia Britannica, Walentynki mają dwojakie pochodzenie - rzymskie, lutowe święto Lupercalia, które było świętem płodności a jego obchody obejmowały losowe łączenie par, oraz męczeńską śmierć świętego Walentego, księdza, który w III w. udzielał parom ślubu mimo zakazu cesarza, który zniósł małżeństwo. W V wieku papież Gelasius I zastąpił Lupercalia świętem św. Walentego i włączył je tym samym do chrześcijańskiego katalogu świąt, zamieniając jednocześnie pogański element - świętowanie płodności - na chrześcijański - śmierć w obronie sakramentu małżeństwa.

Na wyspiarskim gruncie święto było popularne już w średniowieczu. W XVI w. król ogłosił Walentynki oficjalnym dniem świątecznym. Wyspiarze dają sobie 14 lutego kartki już od jakichś sześciuset lat, spiskiem sklepikarzy bym więc raczej tego nie nazwała.

Na okrasę dwie wiktoriańskie kartki walentynkowe. Tu można dodać, że co prawda okres panowania królowej Wiktorii jawi się nam jako dość purytański, to jednak kartki z tego okresu bywają dość pikantne (nie te zalinkowane poniżej, pikantnych musicie poszukać sami). A do 1878 roku były zdecydowanie bardziej popularne niż kartki bożonarodzeniowe.

Kartka 1

Kartka 2

(Swoją drogą ciekawa jestem, jak się ma historia Walentynek we Włoszech).

---
* Forma wyjaśniła, że chodziło jej o rozdmuchanie przez sklepikarzy.

niedziela, 10 lutego 2008

Rok Szczura

Dziś w chińskiej dzielnicy obchodzono Rok Szczura, który rozpoczął się w czwartek. Obchody polegały na przejściu parady przez Chinatown, puszczaniu fajerwerków na Leicester Square oraz występach chińskich artystów na Trafalgar Square. Planowałam zobaczyć wszystko. Plany zostały właściwie zrealizowane, ale...

Jak turyści i mieszkańcy miasta usiłują zwabieni atrakcją zmieścić się na czterech ulicach na krzyż, to ci, co przyszli później (czytaj: ja) mają szanse na obejrzenie jedynie czubków niesionych przez uczestników parady dekoracji oraz lampiony przewieszone nad ulicami:

Fajerwerki puszczane w jasny, słoneczny dzień, są powiedziałabym mało widoczne. Może to zresztą mało ważne, chińskie i tak mają za główne zadanie narobić dużo huku i dymu. Poniżej tłumy z napięciem wpatrujące się w szare kłęby.

Widzom na Trafalgar Square słońce świeciło prosto w oczy. Z trudem udało mi się coś wydobyć ze zdjęcia a i nie zostałam tam zbyt długo, bo mrużenie oczu nie jest zbyt komfortowe.

Najważniejsze, że policja stanęła na wysokości zadania i włożyła sporo wysiłku w dekorację swoich wozów:

Przodownicy recyklingu

Brazylijczycy zdaje się mają ogromną wyobraźnię, nie dość, że znaleźli sposób na budowanie bałwanów bez śniegu, to na dodatek robią świetne torebki. Te na zdjęciu, made in Brasil, są zrobione są z aluminiowych dinksów do otwierania puszek. Cena jednej torebki -65 funtów, dostępne w sklepiku Royal Academy of Arts.

Posted by Picasa

sobota, 9 lutego 2008

Nie zawsze jest milutko...

Całe szczęście obrazki takie jak ten obok widywane są rzadko.

Prawo szariatu

No i kto by pomyślał, że w kraju, w którym religia wydaje się wśród zasiedziałych tubylców zanikać, nie kto inny a arcybiskup wywoła wywoła burzę i falę krytyki ze wszystkich możliwych stron.

Arcybiskup Canterbury napomknął w porannym programie radiowym, że prawo szariatu już jest obecne w życiu Wielkiej Brytanii, oficjalnie i nieoficjalnie, i że Brytyjczycy mogą "konstruktywnie wchłonąć pewne aspekty islamskiego prawa", na przykład w sprawach rodzinnych i finansowych.
Rozpętała się burza - arcybiskupa krytykują wszyscy, łącznie z muzułmanami. Ma bardzo niewielu zwolenników.

O co chodzi? Oczywiście kojarzenie szariatu wyłącznie z kamieniowaniem "cudzołożnic" to przesada. Szariat to również regulacje dotyczące zabijania zwierząt na mięso, jak i pożyczania pieniędzy. I faktycznie - te aspekty islamskiego prawa są jak najbardziej obecne w życiu codziennym Wyspiarzy. Są w nim obecne, gdyż są niesprzeczne z wyspiarskim prawem. Nie są wyjęte spod prawa, są - może nietypową, ale jednak - jego realizacją.

Sugerowanie, że sprawy rodzinne mogłyby być rozpatrywane wg zasad szariatu to zupełnie inna bajka. Nie da się z jednej strony przy rozwodach nieislamskich przyznawać opieki nad dzieckiem temu z rodziców, kto zdaniem sądu lepiej się nim zaopiekuje, a z drugiej strony pozwalać, żeby w przypadku rozwodu wyznawców jednej religii przyznawać tę opiekę zawsze ojcu.

Owszem, nieoficjalnie, tak się na pewno dzieje. Cóż, dopóki nikt (kobieta?) się nie poskarży, uznaje się, że ustalenia nastąpiły za obopólną zgodą. Czym innym jest uznanie takich ustaleń z założenia za prawomocne.
Powiedzmy, że ja przed wyjściem do pracy strzelam sobie setkę żubrówki*, a moja szefowa udaje, że ma problemy z węchem, bo tak poza tym to jestem świetną pracownicą. Nikomu nic do tego - nie prowadzę w pracy pojazdu, nie pracuję z dziećmi, nie zrobię krzywdy ani sobie, ani innym. Oczekiwanie wpisania do kodeksu pracy, że pracownica może wypijać setkę wódki przed rozpoczęciem obowiązków służbowych, byłoby jednak przesadą. Delikatnie mówiąc.

Jest jedna rzecz, którą przy okazji całego zamieszania przeczytałam z ogromną przyjemnością - większość muzułmanów wcale nie chce nie chce szariatu, a próby jego wprowadzenia w Kanadzie zostały zablokowane przez muzułmanki. I tu (to znaczy tu, gdzie mieszkam) widzę, że do powszechnej świadomości dociera coś, co dla wielu jest od dawna oczywiste - chcecie ujarzmić islam, dajcie sobie spokój z negocjacjami z charyzmatycznymi mówcami w meczetach. Wesprzyjcie kobiety. Tylko nie zaczynajcie rozmowy od sugestii, że powinny ściągnąć z głowy chustę. One będą wiedziały lepiej, kiedy nastąpi odpowiedni moment.

---
* tak naprawdę, to jej nie cierpię!

piątek, 8 lutego 2008

Codziennik klimatyczny

Czyli Climate Debate Daily, właśnie przeze mnie odkryta odnoga strony Aldaily (Arts & Letters daily), a więc codziennego przeglądu wszystkiego (no, prawie), co ukazuje się w sieci po angielsku.
Codziennik klimatyczny prezentuje głosy tych, którzy winą za ocieplenie obarczają nas samych i tych, którzy po pierwsze zagrożenia nie widzą, po drugie jeżeli już, to nie obarczają nim przemysłu. Ciekawa inicjatywa, bo zwykle zwolennicy jakiegokolwiek poglądu unikają konfrontacji z poglądami przeciwnymi i trzeba się trochę napracować, jak się chce poznać głosy obu stron. A tu proszę, mamy wszystko podane na tacy.

czwartek, 7 lutego 2008

Jorge Lewinsky

Natknęłam się dziś w The Times (wydanie niedzisiejsze) na wspomnienie o zmarłym 31 stycznia fotografie o nazwisku Jorge Lewinski.

Tak, urodzony w Polsce 1921 roku. We Lwowie. Obecnie Ukraina, a jeszcze niedawno Związek Radziecki - tu czytelnicy Times'a otrzymali małą próbkę skomplikowanych losów tej części Europy.

Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, a że te parę dostępnych w sieci zdjęć całkiem mi się spodobało, niniejszym przytaczam parę słów o Lewinskim za Times'em. Nazwijmy to luźnym tłumaczeniem fragmentów.

Lewinski był niezmordowanym kronikarzem świata sztuki współczesnej - fotografował współczesnych mu artystów, zarówno tych bardzo znanych, jak i tych o mniejszym rozgłosie. Fotografowanie w miarę możliwości wszystkich, a nie tylko tych łatwo rozpoznawalnych, było nieprzypadkowe. Do tego stopnia nieprzypadkowe, że odmówił sprzedaży swoich zdjęć dla Tate, wybierając dom hrabiego Burlington, dwunastego księcia hrabstwa Devon - Chatsworth House, gdyż książę zgodził się na wystawę przekrojową, przedstawiającą wszystkich artystów z lat 60-tych i 70-tych razem, a nie tylko wybór najbardziej znanych modeli.

Lewinski późno zaczął karierę fotografa, dopiero po 40-tce (dobra wiadomość dla tych czterdziestolatków, którzy mają poczucie zmarnowanego życia - możemy jeszcze coś z tym zrobić!) i po trzydziestu latach ją zakończył a w czasie jej trwania był dość samowystarczalny - sam namawiał artystów do pozowania, sam wywoływał filmy i sam robił odbitki.

Album z jego zdjęciami został wydany dwa lata temu i można go kupić tutaj, za jedyne pięć funtów. Plus koszty przesyłki, większe od ceny samego albumu. To chyba się w weekend przejdę do Royal Academy of Arts i może nawet obejrzę, co dowieźli z Rosji, i o co było tyle krzyku.

środa, 6 lutego 2008

Jak suszono chmiel

Krajobraz hrabstwa Kent ma pewien bardzo charakterystyczny element - stożkowatą budowlę z białym kapelusikiem. Wygląda to tak:

Kent - Oast House


W tych wieżyczkach kiedyś suszono chmiel. Obecnie suszarnie przerobione są na malownicze domy mieszkalne. Trochę kłopotu sprawia pewnie ich umeblowanie. Tak się pocieszam.

A tu znalazłam animację ilustrującą działanie suszarni:
Oast House