środa, 2 kwietnia 2008

Raport z poszukiwań

Wszystko wskazuje na to, że w końcu opracowałam taką wersję życiorysu, który wywołuje reakcje. Może raczej tak - jest tych wersji kilka. Mam też sposób na dzwoniące agencje - nie odbieram telefonu, bo zwykle gdy dzwonią mam jakiś przypadkowy stan umysłu, tylko pozwalam im się nagrać. Oddzwaniam wtedy, kiedy mnie jest wygodnie. Teraz pozostaje tylko praktykowanie rozmów twarzą w twarz. Ciekawe, ile będę musiała ich przeprowadzić, zanim opracuję jakąś skuteczną metodę!

Niespodziewanie podczas swoich poszukiwań natrafiam na niespodziewane problemy moralne. Mam na przykład na biurku świetną ofertę (potencjalną) pracy w firmie bookmacherskiej, która prowadzi też internetowe kasyno. Pójść na rozmowę, czy też nie? Mam poważne opory. Przeczytałam gdzieś w ostatnich dniach, że wiele kobiet zajmujących wysokie stanowiska menedżerskie ucieka z firm zarabiających wyłącznie dla siebie do instytucji charytatywnych. Bo wolą przyczyniać się do dobra ogólnego zamiast pomnażać zasoby czyjejś indywidualnej kieszeni. Świetnie to rozumiem. Dlatego też perspektywa zajmowania się ulepszaniem narzędzi do wyciągania pieniędzy od ojców rodzin (i matek też) nie wydaje mi się szczególnie atrakcyjna.

Intensywne szukanie pracy ma swoje dobre strony - wszelkie nieszczęścia i problemy tego świata odsunęły się w cień i nawet kryzys na rynkach finansowych przestał mnie dręczyć. Ba, nawet nie wiem, czy kilkudniowy kryzys na nowym terminalu Heathrow już został przezwyciężony - mignęła mi tylko jakaś informacja o tym, że tysiące toreb zalegające lotnisko zostaną przetransportowane do Mediolanu do sortowania. Te należące do pasażerów przebywających za morzem, jak tu ładnie mówią (overseas). Wybieram się niedługo w kilka podróży, mam nadzieję, że do tego czasu kryzys bagażowy zostanie zażegnany. A póki co wracam do swoich życiorysów.

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

wiele kobiet zajmujących wysokie stanowiska menedżerskie ucieka z firm zarabiających wyłącznie dla siebie do instytucji charytatywnych

To bardzo ciekawe. Znaczy, nie trafia do nich gadka o "zarabianiu przez pracowników, ew. przez akcjonariuszy" lub podobne standardowe ideolo kapitalizmu? Bo przecież każda firma zarabia "wyłącznie dla siebie", choć nie do końca, bo utrzymuje pracowników i ew. ich rodziny, a nadto płaci podatki, przyczyniając się do tzw. dobra wspólnego. Więc może sprzeciw moralny budzą firmy, których działalność jest w jakimś sensie spekulacyjna albo oszukańcza (jak wspomniane kasyno, interes z misją ;) orżnięcia naiwnych)?

I czy ten odruch moralnego sprzeciwu istotnie ma charakter genderowego wyróżnika? "Wiele kobiet", porównywalnie żadnych mężczyzn?

Zastanowił mnie też rozziew. Między ultraspekulacją/oszutwem a działalnością charytatywną jest jakaś pustynia, na której nie uświadczy się czegoś w rodzaju normy, czyli produkcji/usług owszem, nastawionych na zysk (a nie stratę ;), ale odczuwalnie pożytecznych, nie budzących sprzeciwu moralnego.

vierablu pisze...

Tak to zabrzmiało? Jakby była w środku pustynia? Ja tylko chciałam podkreślić, że najwyraźniej nie tylko dla mnie jest ważne, co firma, dla której się pracuje, robi.
Nie bez kozery duże korporacje mają uruchomioną całą maszynę propagandową, mającą na celu przekonanie pracowników i klientów, że firma nie tylko zarabia pieniądze, ale też przyczynia się do dobra ogólnego. W wielu przypadka jest to jedynie propaganda. (Skrajny przypadek - kasyno w Greenwich miało np. wygenerować miejsca pracy w upośledzonym pod tym względem wschodnim Londynie. Nie doszło całe szczęście do jego otwarcia).

Te kobiety odchodzące z korporacji do organizacji charytatywnych raczej szukają czegoś ponad, czegoś co by nadawało pracy sens, samo powiększanie zysków firmy przestaje im wystarczać. Nie chodzi tu o potępianie zarabiania jako takiego.

Artykuł (zdecydowanie bardziej popularny, niż naukowy i poparty statystykami) sugerował genderowy wyróżnik. Pewnie da się to sprawdzić, ale nie bardzo wiem, kiedy miałabym się tym zająć!

Anonimowy pisze...

cos w tym jest:
sama pamietam, ze podczas jednego z wyhamowan gospodarki w polsce (kilka lat temu!) moj owczesne zajecie wlasciwie skoncentrowalo sie na wyrzynaniu malych rodzinnych biznesikow, jedynych zrodel dochodow dla calych rodzin;
wszystko odbywalo sie w imie wykonania planu dla korporacji;
dopiero gdy przestalam dla owej pracowac, zajmujac sie wcale nie czynieniem dobra dla innych, ale dla wlasnego polamanego zdrowia - poczulam, jak bardzo mi to wczesnej doskieralo i nigdy wicej do branzy nie wrocilam; do dzis mam traume

Anonimowy pisze...

hm, ale zyć przecież z czegoś trzeba
:-/
ja mam problem z tym, ze coraz więcej osób oczekuje ode mnie cudownej przemiany ludzkich żyć albo przynajmniej udawania, ze potrafię (licząc na tzw efekt placebo, czyli 'twoja wiara cię uzdrowiła'). a ja, głupia, otwarcie mówię, ze nie mam takich możliwosci. tymczasem moi koledzy nie mają oporów przed obiecywaneim gruszek na wierzbie. Ot, żyzń!
:-(

vierablu pisze...

Izysia! To Ty byłaś tą niewidzialną reką rynku?
Niestety, zwłaszcza w czasach recesji, jesteśmy stawiani przed dość niemiłym wyborem - albo nasze dzieci nie będą miały co jeść, albo dzieci naszych konkurentów. Dopóki firma, dla której pracujemy gra fair, trzeba się chyba z tym pogodzić, gorzej, gdy stosuje jakieś bandyckie metody.

Forma: noo... ja też czasem oczekuję od lekarza, żeby mi wskazał jakieś światełko w tunelu i dał nadzieję. Nadzieję na to, że kiedyś, po latach stosowania nieskutecznych środków, na tyle zbiorę się w sobie, że sama zwalczę swoje demony. Tak rzuciłam palenie, po paru wizytach u pielęgniarki i wzajemnym udawaniu, że obie wierzymy iż jest jakiś środek na zwalczenie nałogu. Wykupywałam te nieskutecznie środki (mam pół szafki nikotyny w różnych formach, mogę się podzielić, aż któregoś dnia postanowiłam dłużej się nie oszukiwać i po prostu przestałam palić. ALE - od pielęgniarki oczekiwałam, że będzie mnie tak długo niańczyć, aż się coś ze mnie wykluje. Gdyby mi powiedziała 'nie ma lekarstwa' to bym poszła do innej. Ja nie oczekiwałam leczenia, a niańczenia. Nie oczekiwałam prawdy, bo ta była mi znana.
Z lektury Twojego bloga wnioskuję, że praca niańki Ci nie odpowiada, obawiam się jednak, że sporo, jeżeli nie większość, pacjentów tego właśnie od lekarza oczekuje.
Z drugiej strony na pewno są też i tacy pacjenci, którzy potrzebują twardej prawdy a jej nie dostają, bo są niańczeni.
Chyba idealna sytuacja to taka, gdy w przychodni są i lekarze niańki, i lekarze 'prawda w oczy' oraz jakiś system rotacyjny pacjentów, tak żeby każdy trafił na taki typ lekarza, jaki mu jest potrzebny do wyzdrowienia.

Anonimowy pisze...

viera: ano niektórzy potrzebują 'ponianczenia', zeby się cos dobrego z nich wykluło. i to wcale nie jest tak, ze nie chcę byc nianką, bo własnie częsciej niz nie pomagam rozmaitym zagubionym się pozbierać. prawde mówiąc, jest to ulubiona częśc mojej pracy i w 'nianczeniu' kształcę się dalej (tym razem nazywa się to terapią systemową i rodzinną). problem z tymi, co nie nianczenia oczekują, nie pomocy w odnalenieniu sposobu na lepsze radzenie sobie z zyciem, tylko cudownego sposobu na zniknięcie wszystkich problemów. a takich umiejętności to ja, niestety, nie posiadam.
wiem o kilku, ale to chyba nielegalne
;-)

ps. zapomniałam dodac poprzednio: powodzenia w szukaniu nowej pracy :) trzymam kciuki :)

Anonimowy pisze...

Viera, jesli masz ochote na rozeznanie branzy bookmacherskiej to sluze.MOj jest tlusta ryba u nich .
to bylam ja brittany