piątek, 30 stycznia 2009

Guziki

Życie w świecie urządzonym z męskiego punktu widzenia może być:

  • Niebezpieczne. (Badania kliniczne leków są w minimalnym stopniu przeprowadzane na kobietach, zalecane dawki są więc niedostosowane do kobiecego organizmu, który inaczej wchlania leki niż męski).
  • Czasochłonne. (Architekci - głównie mężczyźni - rzadko uwzględniają fakt, że dla kobiet trzeba zbudować więcej toalet. W rezultacie wystajemy w długich kolejkach).
  • Niewygodne. (Znów architekci - tym razem ci planujący chodniki bez zjazdów dla dziecięcych wózków. Ostatnio jakoś zaczęło się to zmieniać na lepsze, czyżby dlatego, że widzimy coraz więcej tatusiów z wózkami?)
  • Frustrujące. (Tu lista jest długa, a na jej czele stoją slaby dostęp kobiet do wysokich stanowisk oraz niechęć panów do zmywania naczyń).
  • Odsłaniające bieliznę. I o tym ten wpis.
O dłuższego czasu chodzę do pracy w stroju służbowym, będącym kalką męskiego stroju służbowego, a więc w garniturze i koszuli. Garnitury są w porządku, koszule są niestety jedynie niby-damskie, a to z powodu guzików. Otóż ich rozstaw jest taki sam w koszulach damskich, jak i w męskich. Mężczyznom rozstaw guzików jest najprawdopodobniej całkowicie obojętny. Kobietom niestety nie. Zwłaszcza tym z dużym biustem, tak się bowiem składa, że zastosowanie 'rozkladu męskiego' oznacza brak zapięcia na linii lączącej, no powiedzmy dwa pagórki. Niepodtrzymywana niczym pola koszuli zapada się więc w dolinie, odsłaniając wszystkim niezainteresowanym sekrety naszej bielizny. 

Obserwuję ten problem od lat. Obserwuję też pomysłowość kobiet w radzeniu sobie z tym odsłaniającym problemem: zaszywanie odcinka koszuli pomiędzy dwoma strategicznie umiejscowionymi guzikami, zalepianie dwustronną taśmą, zapinanie agrafką, noszenie koszul dwa numery za dużych. Ktoś chyba jednak wysluchal naszych niemych (nie zawsze zresztą niemych) porannych jęków, westchnień i przekleństw. Kupiona niedawno koszula ma guzik tam gdzie trzeba! Malo tego, guzików jest więcej. Po raz pierwszy idąc do pracy czuję się bezpiecznie opatulona. Chyba firma, w której się zaopatruję, w końcu zatrudniła kobietę - projektantkę. 

Male, a jak cieszy.

niedziela, 25 stycznia 2009

Vierablu w operze

Do ubieglej soboty w operze bylam raz, wiele lat temu, i bylo to doświadczenie emocjonalnie obojętne. Powiedzmy tak - mając do wyboru Nabucco i Toma Waits'a, poszlabym zdecydowanie chętniej na Waits'a. Staje się jednak rzecz dziwna - wolne rodniki, czy co tam innego powoduje starzenie się, dzialają najwyraźniej również na sluch, bo z każdą dodatkową zmarszczką coraz bardziej mnie ciągnie do muzyki klasycznej. Na której się nie znam. Chętnie więc dalam się namówić reklamom zachęcającym do obejrzenia "monumentalnej opery" Carmina Burana, zwlaszcza, że zapowiedź niezwyklej scenografii i choreografii nieco lagodzila ciężki kaliber slowa opera.

Reklama podzialala nie tylko na mnie - do O2 oprócz mnie, Nastolatki i jej koleżanki wybralo się jeszcze ok. 14 tys. widzów. Niestety, po raz kolejny okazalo się, iż reklamy należy ignorować. I po raz pierwszy okazalo się, że do spektaklu operowego należy się przygotować, to znaczy dowiedzieć się, o czym jest przedstawienie. Uniknie się wtedy dialogów: - "Mamo, ale o czym to jest?" - "Nie wiem. Ten w bialym wygląda jak kurczak, gonią go jacyś z siekierą, chyba będą gotować rosól". Tu jednak trzeba być ostrożnym, może się bowiem zdarzyć, że dzieci zabierane na koncert lepiej jest trzymać w blogiej nieświadomości co do oglądanych treści - "Carmina Burana - Drink, Sex and Medieval Monks".

A czemu należalo do reklamy podejść z ostrożnością? Po pierwsze efekty wizualne mialy być atrakcją, gdy tymczasem zagluszyly swym bogactwem muzykę. Po drugie wystawianie przedstawienia, w którym tak wiele się dzieje, w ogromnej sali, w której większość widzów nie ma szans zobaczyć szczególow, bo siedzą za daleko (i za wysoko!) jest moim zdaniem zwyczajnie nieuczciwe. Wielu dalo wyraz temu, co o tym myślą i masowo opuszczalo widownię. Myśmy nie wyszly. Poradzilam nastolatkom, żeby w miarę możliwości nie zwracaly uwagi na chaotyczną bieganinę na scenie, z której zwlaszcza z odleglości, jaka dzielila nas od aktorów, niewiele wynikalo, i skupily się na muzyce. I gdyby nie nie koncert, który mial miejsce przed przedstawieniem wlaściwym, a skladający się z operowych przebojów Verdi'ego w wykonaniu chóru i orkiestry, być może zamiast zachęcić Nastolatkę do opery udaloby mi się ją tym niezbyt szczęśliwym wyborem skutecznie zniechęcić. A tak dzięki wspanialej orkiestrze dziecko nie jest dla muzyki klasycznej stracone.

Recenzja z Times'a.

wtorek, 13 stycznia 2009

Historia śmierci i umierania

Nareszcie znalazłam skuteczny sposób na wykorzystanie tych ponad dwóch
godzin, które codziennie spędzam w publicznych środkach transportu -
podcast! Zaczęłam od zgrywania na iPoda audycji radiowych, potem
przeszukałam strony internetowe uniwersytetów i teraz w drodze do i z
pracy słucham również wykładów. Chciałabym polecić jeden z nich - The
History of Death and Dying (po angielsku), profesora Allana
Kellehear'a. Można posłuchać tutaj:
http://www.podcastdirectory.com/podshows/2092337

Allan Kellehear prezentuje kilka ciekawych teorii:

* W epoce kamiennej ludzie umierali gównie śmiercią gwałtowną, zwykle
byli nią zaskoczeni, nie mogli się do niej przygotować. Proces
umierania rozpoczynał się więc dla nich po fizycznej śmierci - gdy
ciało nieruchomiało, duch rozpoczynał wędrówkę do miejsca ostatecznego
spoczynku, wędrówkę najeżoną przeciwnościami, wędrówkę, do której
musial być odpowiednio uzbrojony oraz wyposażony w zapas jedzenia. Wg
profesora to wlaśnie gwałtowność śmierci byla "matką" Nieba we
wszystkich bogatych jego postaciach.

* Kolejne epoki to udomowianie zwierząt i związane z tym
rozprzestrzenianie się chorób zakaźnych. Czlowiek zacząl wiedzieć z
wyprzedzeniem, kiedy umrze, wiedzieć - z obserwacji innych - jak
skończy się choroba. W ostatnim wieku sytuacja znów się odwrócila -
przestaliśmy wiedzieć, kiedy umieramy. Nasze podejrzenia w tej sprawie
muszą być potwierdzone przez osoby trzecie (lekarzy) oraz testy.
Czlowiek, który twierdzi, że sam z siebie wie, że jest bliski śmierci
może być latwo uznany za lekko zbzikowanego.

Profesor opowiada o umieraniu z dowcipem. Ostrzega też , że co prawda
jest na ten temat wiele lektur, ale opisują one historię umierania z
punktu widzenia klas wyższych i średnich, czyli z perspektywy co
najwyżej 20% spoleczeństwa. Sam prezentuje problem w sposób bardziej
uzasadniony statystycznie.

Podcastowe porady:
- Sluchanie podczas drogi do pracy wymaga sluchawek redukujących
dzwięki dobiegające z zewnątrz.
- Sluchawki takie nie wyciszają 100% - metro jest w daszym ciągu za
glosne, pociąg ujdzie, w autobusie slucha się najlepiej.
- Dla mieszkających poza Polską - nareszcze przynajmniej częściowo
można mieć dostęp do polskiego radia.
- Świat podcastów jest niewiarygodnie bogaty. Zawsze mnie kusil, ale
sluchanie z komputera uważam za wyjątkowo malo atrakcyjne. iPod, czy
inny odtwarzacz to dobre rozwiazanie - można go tez podlaczyć do
cyfrowego radia.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Zdanie odrębne w sprawie kryzysu

1. Cieszę się, że ludzie przestają kupować rzeczy i tak im do niczego
niepotrzebne.
2. Cieszę się, że rozważniej robią zakupy żywnościowe - może nie będą
już nigdy więcej wyrzucać 1/3 jedzenia do kosza.
3. Cieszę się, że wiele rozdmuchanych cen zaczyna spuszczać powietrze.

Z pewnym rozbawieniem obserwuję gwaltowne wysilki rządu, usilującego
zachęcić spoleczeństwo to zakupów - Zjednoczone Królestwo ma teraz
najniższą stopę procentową od XVII wieku! Z rozbawieniem, bo jeszcze
niedawno slychać bylo powszechny lament z powodu lekkości, z jaką
Brytyjczycy robili zakupy na kredyt. (Takich przykladów jest zresztą
więcej - jednego dnia placz, bo Wyspiarze za dużo piją, drugiego dnia
placz, bo sprzedaż piwa spada).

Ja wiem, kryzys oznacza wiele dramatów - sama bylam zredukowanym,
obciętym kosztem już dwa razy a raz musialam zamknąć swoją źle
prosperującą firmę. A jednak lepiej mi się żyje w atmosferze umiaru.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Puszczanie latawców

Po co żyć? Od czasu do czasu takie pytanie atakuje nas znienacka.
Różnie na nie odpowiadamy. Niektórzy bez namysłu rzucają: "Po to, by
co sobotę puszczać latawce", "Po to, by wychować dzieci na dobrych
ludzi", "Po to, by jak najwięcej zbłąkanych duszyczek sprowadzić na
drogę zbawienia", "Po to, by wybudować pierwszą ludzką osadę na
Marsie", "Po to, by wyszukać i opracować wszystkie teksty źródłowe
dotyczące mojego miasta", "Po to by własnoręcznie zbudować łódkę i
potem spędzać na niej każdy urlop".

Innych to pytanie wprowadza w zakłopotanie - sądzą, że odpowiedź
powinna być monumentalna, jak na przykład "Po to, by zlikwidować
biedę" albo "Po to, by osiągnąć nirwanę" lub "Po to, by sformułować
ogólną teorię wszystkiego" i boją się udzielić odpowiedzi pospolitej i
zwyczajnej. Tych chciałabym uspokoić - weźcie głęboki oddech, zróbcie
dziesięć przysiadów i weźcie przykład z tych, którzy nie boją się
przyznać, iż żyją po to, by co sobotę puszczać latawce.

Oprócz tych dwóch grup jest jeszcze trzecia - żałośni nieszczęśnicy,
którzy już, już mają z uśmiechem odpowiedzieć, że po to, żeby latawce,
gdy nagle bledną, smutnieją i milkną. Nie mogą sobie bowiem
przypomnieć, kiedy ostatnio wyszli ze swoim latawcem na pole. Jak
przez mgłę pamiętają, że wiele miesięcy temu postanowili pracować
troszkę więcej, żeby zarobić na bilet do Wietrznej Krainy, gdzie ich
latawiec mógłby w pełni rozwinąć skrzydła. Ich dodatkowy wysiłek
został dostrzeżony, dostali podwyżkę, awans, więcej obowiązków. Po
jakimś czasie powoli zaczęli zapominać, po co podjęli dodatkowy
wysiłek, pamiętali tylko, że muszą pracować więcej i więcej...

Moje postanowienie na ten rok (i kolejne) to uniknięcie cudu przemiany
środka w cel. Czego i Wam życzę.

niedziela, 4 stycznia 2009

Próba mikrofonu

Raz.... dwa.... raz... dwa... trzy...
Działa? Działa - światła na konsolce świecą na zielono, wygląda na to,
że system się zregenerował. Mam nadzieję, że na długo.