sobota, 29 marca 2008

Grzebanie w życiorysie

Tak, tym się właśnie zajmuję. Grzebaniem w życiorysie. Własnym, zawodowym, starając z zrobić z niego - odpowiednio dobierając słowa - atrakcyjne opakowanie, w które zawijam produkt, czyli siebie. Poszukuje potencjalnych klientów, wysyłam im ładnie zapakowane paczuszki i czekam na sygnał, że chcą się przyjrzeć się bliżej zawartości paczuszki. Liczę na to, że w końcu ktoś zechce tę zawartość kupić.

Moje poprzednie, ubiegłoroczne podejście do samosprzedaży nie było zbyt udane. Po dwóch rozmowach uznałam, że mój stan umysłu uniemożliwia mi mówienie o sobie bez pomniejszania swoich zasług i że w związku z tym szukanie pracy nie ma sensu - trzeba je odłożyć na lepsze czasy. Które być może nadeszły, właśnie to sprawdzam.


Zajmuje mi to wszystko bardzo dużo czasu. I nie zostawia wiele miejsca na myślenie o czymś innym niż praca, obecna i przyszła. Wieczory mam zajęte sprzedawaniem siebie, analizowaniem produktu w celu znalezienia jego najsilniejszych stron, wymyślaniem strategii marketingowej. Nie idzie mi łatwo, strasznie skapcaniałam w tej Wielkiej Brytanii. Nie jest to rzecz jasna wina Wielkiej Brytanii, tylko nieprzewidziany przeze mnie koszt pewnych decyzji nie mających w sumie nic wspólnego z miejscem, w którym mieszkam. Cóż, trzeba się zabrać za odwracanie procesu skapcaniania, a to też zajmuje czas.

Tyle tytułem wyjaśnienia mojego milczenia - sama mam nadzieję, że przerwa nie będzie się przedłużała, bo bardzo mi własnego bloga brakuje.

środa, 19 marca 2008

Masłowska w Soho (2)

W poprzedniej notce pisałam o sztuce Doroty Masłowskiej A Couple of Poor, Polish Speaking Romanians wystawianej przez Soho Theatre. Na sztuce z Nastolatką byłyśmy i wyszłyśmy z przedstawienia zadowolone. Fabuła jest prosta - dwoje ludzi przebiera się na imprezę za biednych Rumunów. Dają się niestety ponieść pijackiej fantazji i w rezultacie lądują w szczerym polu bez grosza przy duszy i w stroju nie wzbudzającym zaufania, delikatnie mówiąc. Podejmując wysiłek dotarcia do domu wchodzą w interakcje zarówno z innymi jak i ze sobą nawzajem. Banalne, prawda? Reakcje napotkanych ludzi są do przewidzenia, pokręcone życiorysy bohaterów również. Cała siła przedstawienia leży w szczegółach i w zakończeniu, w ostatniej scenie tańca na żydowska melodię. Tańca radosnego, przyjaznego i ciepłego... Gdyby tylko nie ten trup w łazience...

Ala zapytała mnie pod poprzednim wpisem (przepraszam, że aż tyle dni zajęło mi odpowiadanie), czy mierzenie się ze stereotypem "innego" zmieni świadomość emigrantów. Wielu pewnie tak. Dotyczy to zwłaszcza tych, co zostaną na dłużej, którzy decydują się na podjęcie normalnego życia w nowym kraju. Ci, którzy przyjechali na krótko za pracą mogą niedogodności bycia innym nie zauważać, właśnie dlatego, że sami i dobrowolnie ograniczają swoje uczestnictwo w życiu społeczności i nie mają okazji poczucia tego niewidzialnego muru, jaki ich otacza. Myślą, że sami go postawili.
Niestety oznacza to, że oczyszczające (ze stereotypów) doświadczenie "innego" zostaje z emigrantami za granicą - większość tych, którzy wracają, takiego oczyszczenia bowiem nie przechodzi. To jest oczywiście moja opinia tylko i wyłącznie.

Wizyta w teatrze miała dodatkowe korzyści - Nastolatka zapałała miłością nagła i gwałtowną do Republiki i do teatru.

czwartek, 13 marca 2008

Masłowska w Soho

Nareszcie. Idę do teatru. Od ponad dwóch lat się wybieram, przeglądam repertuary, które potem Nastolatka hurtem wyrzuca, gdy ma jeden ze swoich gwałtownych ataków chęci na sprzątanie, zastanawiam się... Nic nie przyciągało mojej uwagi, aż do dziś, kiedy to zobaczyłam kątem oka w gazecie, porzuconej na sąsiednim siedzeniu, tytuł: A Couple of Poor, Polish-Speaking Romanians.Oczywiście najbardziej lubimy te piosenki, które już kiedyś słyszeliśmy, nic więc dziwnego, że z dziesiątek sztuk teatralnych zainteresowała mnie ta, która ma w tytule Polish. I którą napisała, jak się okazuje, Dorota Masłowska.

Bliżej zainteresowanym polecam rozmowę z Lisą Goldman. Jej zdaniem sztuka jest "inna i inspirująca". Eksplorująca (między innymi) temat polskiej ksenofobii, co jest szczególnie interesujące w kontekście ksenofobii z jaką spotykają się Polacy w Wielkiej Brytanii, problem Innego.

....

Trochę dziwnie jest być Innym. Całe życie byłam jednostką a tu nagle jestem częścią grupy, która zabiera pracę innym, śmieci i zapycha potomstwem szkoły. Jeszcze trochę, a zaczniemy tubylcze dzieci przerabiać na kiełbasy. Kto mieczem wojuje...

Nie jest to szczególnie miłe uczucie (bycie innym), mimo iż mit Polaka - idealnego pracownika ma się dobrze. W filmie The Poles are coming (pełna wersja pod linką) był ten mit co prawda ilustrowany rozmową z Litwinami, ale co tam. Film był dość rzetelny, dość jasno pokazujący, że z masową emigracją właściwie każdy ma problem: imigranci, bo często decyzja o wyjeździe nie jest łatwa a życie w obcym kraju również; gospodarze, bo czują się zagrożeni; firmy w rodzinnym kraju, bo nie mają pracowników. I tylko właściciele firm w kraju gospodarzy się cieszą.

Dwie rzeczy mnie jednak zdenerwowały.
Pierwsza to burmistrz Gdańska. Jaki miał pomysł na ściągnięcie ludzi z powrotem do miasta? Przyjechał na Wyspę wyposażony w plakaty ze smutnymi dziećmi, tęskniącymi za mało znanym tatą; ze starszym panem samotnie spędzającym święta w kraju. Nie prościej było przywieźć ze sobą oferty pracy, zamiast sugerować zapracowanym emigrantom, że nie zdają sobie sprawy z tego, że rodziny za nimi tęsknią?
Druga to mit o leniwych Brytyjczykach. Och, część na pewno jest leniwa, tak jak i część Polaków. Przypominam jednakże, że spora część imigracji to ludzie, którzy nie chcieli pracować w Polsce za pensje minimalną, bo ona po prostu nie wystarcza na życie. Minimalna stawka w Wielkiej Brytanii też nie wystarcza. To znaczy wystarcza jedynie imigrantom, bo mają mniejsze koszty. "Leniwość" nie jest więc jakąś immanentną cechą jednego czy drugiego narodu, a zwykle kwestią ceny.

niedziela, 9 marca 2008

Opowieści wielkanocne - Eostre

Wielkanoc to po angielsku Easter. Skąd się wzięła ta nazwa? Najuczciwiej byłoby odpowiedzieć - nie wiadomo. Jest jednak jedna ciekawa teoria, oparta na pismach Czcigodnego Beda, który to pisząc wiele na temat kalendarza, ze szczególnym uwzględnieniem obliczania terminu Wielkanocy wspomniał w jednym ze swoich pism o saksońskiej bogini Eostre, od której imienia miała pochodzić nazwa miesiąca Eostur-monath - odpowiednika kwietnia. Stosowny fragment tekstu benedyktyna, zatytułowanego "De Temporum Ratione", można przeczytać - po łacinie - tutaj: De mensibus Anglorum.

Niestety, z moich poszukiwań wynika, że jest to jedyne źródło wspominające Eosterę i choć Czcigodnemu Bedzie trudno odmówić rzetelności, bezpieczniej jest chyba nie rozprzestrzeniać tej teorii bez dołączonego do niej dużego znaku zapytania. Oczywiście, fakt, że tylko jedna osoba o czymś napisała nie świadczy jeszcze o tym, że to coś nie istniało. I odwrotnie - fakt, że ktoś o czymś napisał nie znaczy jeszcze, że wydarzenie miało miejsce. Pozostaje nam niepewność.

A może wyjaśnienie jest proste - Easter / east (wschód). Gołym okiem przecież widać, że wiosną słońce "wschodzi" coraz wyżej i wyżej.

Opowieści Wielkanocne, czyli gdzie są wszystkie suche bułki

Podążanie tropem opisanych wczoraj hot cross buns, czyli bakaliowych bułek ozdobionych krzyżem, doprowadziło mnie dziś w południe do pubu we wschodnim Londynie (Bow). Dlaczego tam? Otóż związana jest z tym pubem pewna historia, prawdziwa, czy też nie, jako ciekawostka warta przytoczenia.

Jak można przeczytać na tablicy zamieszczonej na zdjeciu obok, 126 lat temu (czyżby tablicę zmieniano co roku? dopisek mój) owdowiała matka, oczekując powrotu swego syna marynarza w Wielki Piątek, upiekła dla niego hot cross bun. Syn nigdy z rejsu nie wrócił, a wdowa co roku, do końca swych dni, odkładała w Wielki Piątek jedną bułkę dla syna.

Pewne szczegóły historii są niespójne - jedni piszą, że budynek, w którym mieści się pub był kiedyś budynkiem mieszkalnym, zamieszkałym przez rzeczoną wdowę i po jej śmierci nowi właściciele, którzy znaleźli spory zapas suchych bułek, przejęli się historią i postanowili kontynuować tradycję co roku dokładając do zawieszonej nad barem kolekcji kolejną bułkę. Inne wersje mówią, że wdowa była właścicielką pubu. Tak czy owak ponoć do dziś w Wielki Piątek marynarz dokłada kolejną bułkę.

Bułki widać w siatce - trochę są zakurzone... I proszę docenić, że odważyłam się wejść do pubu w celu zrobienia zdjęcia mimo tego, że zbita szyba w drzwiach i ślady krwi raczej nie zachęcały... Towarzystwo wewnątrz, złożone z niedomytych panów przy piątym piwie (południe) też nie. Barmanka była jednak niezwykle miła.


sobota, 8 marca 2008

The Poles are Coming

Czytelniczki i czytelnicy mojego bloga zamieszkali na Wyspach mogą być zainteresowane tym programem: The Poles are Coming.

Ja przed chwilą zakończyłam oglądanie innego programu z serii: Rivers of Blood. Niezwykle interesujący. Z pewnością coś na jego temat napiszę. Mam nadzieję, że pozostałe programy z serii są równie warte obejrzenia.

piątek, 7 marca 2008

Opowieści wielkanocne - gorąca bułka z krzyżykiem

Zbliża się Wielkanoc i czas na przegląd angielskich zwyczajów i ciekawostek związanych z tym świętem. Zacznę od niewinnie wyglądającej bułeczki z bakaliami. Tradycyjnie jada się ją właśnie w Wielkanoc, aczkolwiek cieszy się popularnością przez cały rok. Słodka, w smaku przypominająca skrzyżowanie piernika z keksem, świetnie smakuje na gorąco.
Tradycja jedzenia specjalnego pieczywa z okazji świąt jest pewnie tak stara jak świętowanie i ciasto. Wielu dniom świątecznym towarzyszą specjalne wyroby cukiernicze - w Polsce są to wielkanocne mazurki, w Anglii bożonarodzeniowy Christmas cake, w Egipcie ciasteczka daktylowe kahk serwowane na zakończenie Ramadanu. Ze wszystkich okazjonalnych ciast hot cross buns, bo tak się nazywają (gorące bułeczki z krzyżem) chyba jedynie one były przedmiotem regulacji handlowych - w 1592, a więc za czasów Elżbiety I, wydano zakaz sprzedaży bułeczek (i wszelkiego innego mocno okraszonego przyprawami ciasta) we wszystkie dni z wyjątkiem Wielkiego Piątku, Bożego Narodzenia oraz z przeznaczeniem na stypy. Kara, jaka miała spotkać niestosujących się do przepisu piekarzy to rozdanie bułek biednym.

Bułki z krzyżem były ponoć jedzone już przez Saksończyków, dla uświęcenia bogini Eostre (zbieżność z angielską nazwą Wielkanocy - Easter nieprzypadkowa, napiszę o tym w następnym odcinku). Dla chrześcijan krzyż na bułkach oznacza - czy może raczej oznaczał, wątpię, czy tak jest do dziś - krzyż Chrystusowy.

P.S.
Zdobyty w terenie materiał do wpisu, czyli bułka widoczna na zdjęciu, został już zjedzony. Bułkę przekrojono na pół, włożono na 1,5 minuty do tostera, posmarowano masłem i następnie starano się ukryć trzęsące się uszy, bo przecież damie nie wypada łakomie pochłaniać jedzenia, choćby było nie wiem jak pyszne.

Pierwsze miejsce w konkursie na szczerość?

Mężczyzna w panterce i z pomalowaną na zielono twarzą, tudzież imitacją liści na hełmie biega po krzakach. Przykuca gdzieś w końcu, podnosi do oczu broń i obserwuje świat przez celownik. Krzyżyk na celowniku najeżdża na różne grupy ludzi - większość ma broń. Jeden z obserwowanych w końcu zauważa naszego bohatera. Zmiana ujęcia - teraz widzimy, jak żołnierz naciska na spust... cięcie. Na ekranie plansza z adresem strony, na której są oferty pracy w wojsku.

Ja czytam to tak: "poszukujemy do pracy osób, które lubią strzelać do ludzi".

Szokujące, ale przecież prawdziwe. Szczere do bólu. Jednocześnie armia broni się przed ewentualnymi zarzutami poszukiwania do pracy morderców - z ekranu można usłyszeć, iż dalszy ciąg filmu znajduje się na stronach armyjobs.mod.uk. A z dalszego ciągu wynika, że strzelano do sarny. Sprytne, prawda?


środa, 5 marca 2008

Kenia

Powyborczy konflikt w Kenii został zażegnany. Oby na długo. Skąd ten konflikt się wziął? Marcowy numer BBC History Magazine rzuca trochę światła:
"Źródło obecnego problemu leży, w dużym stopniu, w niejednorodnym wpływie kolonializmu. Na skutek wielu różnych procesów, zarówno dobrych jak i złych, brytyjska obecność w Kenii pomogła wybić się jednej grupie etnicznej - Kikuyu. Dominacja tej grupy sprowokowała konflikt wybuchły w ostatnich miesiącach."
I jeszcze:
"Wiek temu termin plemię (tribe) określał po prostu czyjeś ekonomiczne zwyczaje i tryb życia. Pod rządami kolonialnymi, a szczególnie po uzyskaniu niepodległości, termin stopniowo ewoluował ku quasi-etnicznej identyfikacji. Przez stworzenie wieloplemiennych państw Wielka Brytania i inne państwa kolonizujące bezwiednie zobligowały postkolonialnych polityków do szukania sposobów na poparcie i współpracę ze strony kluczowych grup w społeczeństwie. Identyfikacja plemienna - oraz nagradzanie przez polityków członków konkretnych plemion za lojalność - spowodowała ukształtowanie się polityki etnicznej, w odróżnieniu od tradycyjnej polityki klasowej.

Bezpośrednią przyczyną niedawnego konfliktu był spolaryzowany etnicznie, sporny wynik wyborów."

---
* BBC History Today, David Keys, Kenya: The colonial seeds of a bloody ethnic conflict. Luźne tłumaczenie.

niedziela, 2 marca 2008

Jeszcze o klasie 4 i 5

Problem niezanikającej przez wieki klasy 4 i 5 nieco mnie męczy. Dość trudno przychodzi pogodzenie się z narzucającą się myślą iż w miarę stały jej rozmiar (22% na początku XIX w. i 20% na początku XXI w.) sugerowałby całkowitą nieskuteczność wszelkich działań dążących do wyeliminowania biedy i podniesienia kwalifikacji obywateli. Wydaje się, że procent robotników niewykwalifikowanych jest w ścisłym związku z ilością pracy niewymagającej kwalifikacji. Może to oczywiste, ale nigdy dotąd nie myślałam w ten sposób. Jak długo ulice będą wymagały sprzątania, tak długo będą ludzie, którzy je sprzątają, nie żądając w zamian wiele.

Owszem, z danych dotyczących całej Anglii (w przeciwieństwie do Londynu) wynika, że procentowo najniższa klasa się zmniejszyła. Stało się tak być może głównie dzięki mechanizacji rolnictwa - tam, gdzie kiedyś potrzebna była rzesza żniwiarzy teraz potrzebny jest jeden kombajnista. Do dzisiaj co prawda ręcznie się zbiera na przykład truskawki, ale pracę tę wykonują sezonowi robotnicy zagraniczni, nie uwzględniani w spisie. Miasto wydaje się mieć mniej możliwości automatyzacji prac prostych i stąd ten niepokojący constans.

Warto mieć to na uwadze, gdy słucha się argumentów prawej i lewej strony w debacie na temat dodatków finansowych (ulg podatkowych, zasiłków) dla najmniej zarabiających. Konserwatyści mówią, że jak komuś nie starcza na życie, to powinien się dokształcić i znaleźć lepszą pracę. Załóżmy, że nagle ci wszyscy nieudacznicy (zdaniem konserwatystów) biorą sobie te rady do serca, dokształcają się, znajdują lepszą pracę i... bardzo szybko całe miasto tonie w śmieciach. Supermarkety zamknięte, bo nie ma chętnych do układania towarów na półkach i siedzenia za kasą. itd. itd. Za argumentem konserwatystów tak naprawdę kryje się stwierdzenie: 'tak, jakiś procent społeczeństwa zawsze będzie niedojadał, nic mnie to jednak nie obchodzi'.

Lewica z kolei popełnia inny błąd - sugeruje, że edukacja jest tym co wyrwie wszystkich z biedy. No nie wszystkich. Pewnie da się zapewnić wszystkim lepsze kwalifikacje, jak się bardzo postarać, ale przecież nie znaczy to, że wszyscy ci lepiej wykwalifikowani znajdą lepszą pracę - ktoś przecież w dalszym ciągu będzie musiał zamiatać ulice i będziemy po prostu mieli lepiej wykwalifikowanych zamiataczy ulic. Lepiej wykwalifikowanych i przez to bardziej sfrustrowanych, bo kwalifikacje dają - czasem niestety płonną - nadzieję na lepsze życie.
Muszę tu przyznać, że brytyjska lewica jest dość umiarkowana w szerzeniu wizji kształcenia jako narzędzia gwarantującego lepszą przyszłość. Byłam naprawdę zaszokowana, gdy kiedyś w telewizji ujrzałam reklamę społeczną pod hasłem Twoje dziecko nie musi mieć wyższego wykształcenia. Rozważ, czy nie postąpisz lepiej pomagając mu zdobyć konkretny zawód.

Słynna 'niewidzialna ręka' zdaje się przesuwać pieniądze tylko w jednym kierunku, dlatego też ja nie widzę powodu, dla którego by nie dać jej od czasu do czasu po łapce po to, żeby się opamiętała i skierowała część strumyczka z gotówką w inną stronę. Nie mam żadnego innego pomysłu na pomoc grupie, bez której społeczeństwo nie może się przecież obejść, a która nie ma siły przebicia.

I jeszcze mała uwaga dotycząca wzrostu % niewykwalifikowanych w Londynie w ostatnim dziesięcioleciu. Czy nie wiąże się to ze wzrostem % grup najbogatszych i co za tym idzie wzrostem zapotrzebowania na portierów, sprzątaczy i innych nosicieli ważnych przesyłek?

<Na koniec errata - w poprzedniej notce zapomniałam napisać, że
dane na wykresach dotyczą wyłącznie mężczyzn (dla kobiet nie da się
zrobić tak rozległego w czasie porównania).>

Klasa społeczna

Podczas moich nocnych peregrynacji internetowych natrafiłam na dość interesujący wykres, ilustrujący - na podstawie danych ze spisów powszechnych - przekrój angielskiego społeczeństwa na przestrzeni ostatnich 160 lat (1841- 2001).

Klasa 1 na wykresie to specjaliści (professionals), klasa druga to szeroko rozumiani kierownicy, klasa 3 to klasa 'średnia' - urzędnicy i wysoko kwalifikowani pracownicy fizyczni (skilled manual workers). Klasa 4 i 5 to klasa robotnicy niewykwalifikowani, robotnicy pracujący na farmach, sprzątacze itp.

Mnie zainteresowały dolne partie wykresu - od zakończenia I Wojny Światowej widać systematyczny spadek liczebności najmniej zarabiającej i najsłabiej wykwalifikowanej grupy, aż do... objęcia władzy przez Partię Pracy. Ciekawe, co przyniosą wyniki spisu z 2011.Wzrost najbardziej upośledzonej grupy może być bowiem spowodowany spadkiem po Torysach oraz skutkami czarnej środy 1992 i dopiero kolejny spis pokaże, jak się mają deklaracje Partii Pracy do rzeczywistości.

Polecam rzucenie okiem na wykres dotyczący wyłącznie Londynu. W mieście, w przeciwieństwie do całej Anglii, liczebność najniższej warstwy społecznej pozostaje bez większych zmian, to znaczy waha się pomiędzy 20% a 30%. 10% to co prawda dużo, ale jak spojrzeć na wykres, uderza on swoją płaskością.

A, no i jak tak dalej pójdzie, to wkrótce zwiększająca się klasa kierowników nie będzie miała kim kierować, czego pierwsze objawy obserwuję u siebie w firmie...