poniedziałek, 31 grudnia 2007

Lee Miller

Pewnego dnia dostałam wiadomość ze Szwecji od J.: "W Londynie otwarto wystawę Lee Miller, idź i napisz, jak było". Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o tej artystce, ale wcale się do tego nie przyznałam, tylko odpisałam, że pójdę. Wybranie się do Victoria & Albert Museum zajęło mi parę miesięcy (w tym jedna nieudana próba i zaniechanie spowodowane kolejką po bilety), w końcu jednak dotarłyśmy z Nastolatką na wystawę.

Lee, to w kolejności chronologicznej modelka pozująca swojemu ojcu od omalże urodzenia, zgwałcona dziewczynka, modelka zawodowa, fotografka surrealistyczna, portrecistka i fotografka mody, żona Man Ray'a, fotografka "podróżnicza" (Egipt, Rumunia), fotografka Vogue, reporterka wojenna, autorka publikująca w Vogue, matka, żona (3 razy), alkoholiczka.

Kilka rzeczy zrobiło na mnie na tej wystawie ogromne wrażenie - z różnych powodów. Najpierw dostałam ataku feministycznego gniewu, a to ze względu na następujący tekst: "Ponieważ Lee Miller kierowała swoim bezprecedensowym życiem i karierą oraz zdawała się łączyć cechy męskie i żeńskie w niezwykłą kombinację, bez wątpienia pozostanie ona zagadką".

Oczywiście na początku XX wieku powyższy opis nie pasowałby do zbyt wielu kobiet, ale to przecież nie powód by umiejętność kierowania karierą i życiem uważać - w wydaniu kobiet - za zagadkowe w wieku XXI. To nie było nawet zagadkowe sto lat temu, jedynie dużo, dużo trudniejsze. Może trochę się jak zwykle czepiam, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że przez wystawę przewija się zdziwienie 'popatrzcie - kobieta, a potrafi!'.

A co potrafi? Przede wszystkim świetne zdjęcia surrealistyczne. Fragmenty miasta, rzeźby, karuzela... zwłaszcza karuzela. Znakomite zdjęcia z Egiptu. Kupiłabym wszystkie.
Niekoniecznie natomiast kupiłabym portrety. Nie to, że są niedobre, nie. Są zimne. Równie zimne, jak fotografowane przez Lee mury, okna, asfalt. Ludzkie ciało jest jednak w naturze ciepłe, usta skłonne do uśmiechu, ręce dynamiczne w swoich gestach. Nie u Miller. U niej nikt nie okazuje emocji i nikt się nie rusza. Może jedynie ręka otwierająca drzwi, ale też ruch ten powoduje elektryczne eksplozje. Ruch, gniew uśmiech są najwyraźniej niebezpieczne. Patrząc na portrety pomyślałam o niej jaka chłodna i odległa.

To chłodne spojrzenie czyni jej fotografie wojenne zamieszczane wraz z tekstem w angielskim i amerykańskim wydaniach Vogue niezwykle wstrząsającymi. Martwe ciała zdają się być w jej obiektywie jeszcze bardziej martwe. Zdjęcie regularnego i uporządkowanego niemieckiego miasteczka zestawione z równym rzędem pieców kremacyjnych powiedziało mi więcej o zaplanowanej systematyczności zabijania niż jakiekolwiek inne zdjęcia i tysiące słów.

Wojenną część wystawy uważam za najciekawszą. Prawdę mówiąc nie widziałam chyba dotąd tak świetnie sfotografowanej wojny. Zdjęcia Miller sprawiają wrażenie zaplanowanych, ustawionych, przemyślanych. Niektóre faktycznie takie są - na przykład te z kwatery Hitlera, z kąpiącą się artystką w hitlerowskiej wannie - ale nie wszystkie. Niektóre tylko przypatrują się tragedii z bardzo bliska.

Warto też przeczytać teksty Lee, publikowane wraz ze zdjęciami. Teksty drastyczne w swej wściekłości skierowanej ku tym, którzy "musieli wiedzieć, co robią ich kochankowie, partnerzy, synowie". Pomijając, że zdaje się zupełnie nieświadomie Lee kieruje swoją wściekłość do kobiet, które raczej ze względu na swoją pozycję wiele zrobić i tak nie mogły, to warto poczytać te teksty. Warto poczuć ból ofiar, bardzo już wyciszony dziesiątkami lat wybaczania.

Na zakończenie zdjęcie, które zakochało mnie w sobie najbardziej. Nie tylko mnie zresztą...

Lee Miller, Portrait of Space (ze strony http://www.leemiller.co.uk)



Rene Magritte, Le Baiser (zdjęcie ze strony http://art.lojadeluxo.com)



I Sasnal zobaczony dziś na blogu Straszna Sztuka



---
PS
* zdjęcia pożyczono bez pytania