niedziela, 2 marca 2008

Jeszcze o klasie 4 i 5

Problem niezanikającej przez wieki klasy 4 i 5 nieco mnie męczy. Dość trudno przychodzi pogodzenie się z narzucającą się myślą iż w miarę stały jej rozmiar (22% na początku XIX w. i 20% na początku XXI w.) sugerowałby całkowitą nieskuteczność wszelkich działań dążących do wyeliminowania biedy i podniesienia kwalifikacji obywateli. Wydaje się, że procent robotników niewykwalifikowanych jest w ścisłym związku z ilością pracy niewymagającej kwalifikacji. Może to oczywiste, ale nigdy dotąd nie myślałam w ten sposób. Jak długo ulice będą wymagały sprzątania, tak długo będą ludzie, którzy je sprzątają, nie żądając w zamian wiele.

Owszem, z danych dotyczących całej Anglii (w przeciwieństwie do Londynu) wynika, że procentowo najniższa klasa się zmniejszyła. Stało się tak być może głównie dzięki mechanizacji rolnictwa - tam, gdzie kiedyś potrzebna była rzesza żniwiarzy teraz potrzebny jest jeden kombajnista. Do dzisiaj co prawda ręcznie się zbiera na przykład truskawki, ale pracę tę wykonują sezonowi robotnicy zagraniczni, nie uwzględniani w spisie. Miasto wydaje się mieć mniej możliwości automatyzacji prac prostych i stąd ten niepokojący constans.

Warto mieć to na uwadze, gdy słucha się argumentów prawej i lewej strony w debacie na temat dodatków finansowych (ulg podatkowych, zasiłków) dla najmniej zarabiających. Konserwatyści mówią, że jak komuś nie starcza na życie, to powinien się dokształcić i znaleźć lepszą pracę. Załóżmy, że nagle ci wszyscy nieudacznicy (zdaniem konserwatystów) biorą sobie te rady do serca, dokształcają się, znajdują lepszą pracę i... bardzo szybko całe miasto tonie w śmieciach. Supermarkety zamknięte, bo nie ma chętnych do układania towarów na półkach i siedzenia za kasą. itd. itd. Za argumentem konserwatystów tak naprawdę kryje się stwierdzenie: 'tak, jakiś procent społeczeństwa zawsze będzie niedojadał, nic mnie to jednak nie obchodzi'.

Lewica z kolei popełnia inny błąd - sugeruje, że edukacja jest tym co wyrwie wszystkich z biedy. No nie wszystkich. Pewnie da się zapewnić wszystkim lepsze kwalifikacje, jak się bardzo postarać, ale przecież nie znaczy to, że wszyscy ci lepiej wykwalifikowani znajdą lepszą pracę - ktoś przecież w dalszym ciągu będzie musiał zamiatać ulice i będziemy po prostu mieli lepiej wykwalifikowanych zamiataczy ulic. Lepiej wykwalifikowanych i przez to bardziej sfrustrowanych, bo kwalifikacje dają - czasem niestety płonną - nadzieję na lepsze życie.
Muszę tu przyznać, że brytyjska lewica jest dość umiarkowana w szerzeniu wizji kształcenia jako narzędzia gwarantującego lepszą przyszłość. Byłam naprawdę zaszokowana, gdy kiedyś w telewizji ujrzałam reklamę społeczną pod hasłem Twoje dziecko nie musi mieć wyższego wykształcenia. Rozważ, czy nie postąpisz lepiej pomagając mu zdobyć konkretny zawód.

Słynna 'niewidzialna ręka' zdaje się przesuwać pieniądze tylko w jednym kierunku, dlatego też ja nie widzę powodu, dla którego by nie dać jej od czasu do czasu po łapce po to, żeby się opamiętała i skierowała część strumyczka z gotówką w inną stronę. Nie mam żadnego innego pomysłu na pomoc grupie, bez której społeczeństwo nie może się przecież obejść, a która nie ma siły przebicia.

I jeszcze mała uwaga dotycząca wzrostu % niewykwalifikowanych w Londynie w ostatnim dziesięcioleciu. Czy nie wiąże się to ze wzrostem % grup najbogatszych i co za tym idzie wzrostem zapotrzebowania na portierów, sprzątaczy i innych nosicieli ważnych przesyłek?

<Na koniec errata - w poprzedniej notce zapomniałam napisać, że
dane na wykresach dotyczą wyłącznie mężczyzn (dla kobiet nie da się
zrobić tak rozległego w czasie porównania).>

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

bardzo ciekawy temat poruszyłaś. nie rozumiem tutejszego 'parcia na edukacje'. tzn parcie na edukacje jako takie rozumiem, ale nie rozumiem parcia na szkoły - czemu i politycy i rodzice zwalają obowiazek edukacyjny na szkoły? i nie mówię tu o wyrafinowanych umiejętnosciach, tylko o takich, które często decydują o tym, czy ktos pojdzie zamiatac ulice, zdobędzie jakis zawód czy spędzi zycie na zasiłku: umiejętnosci czytania, pisania i liczenia. na zeusa! ja sie tego nauczyłam w domu! i podejrzewam,z e nie tylko ja... od rodziców nauczyłam sie, ze ludzie mogą jednoczesnie ciężko pracowac i uczyć się, ze mozna się wdrapywac po drabinie spolecznej, ze swiat jest ciekawy, itepe itede.

(hehe, znów problem agency vs structure -> patrz mój najnowszy wpis)

a moja szkoła? wiejska szkółka podstawowa, której nawet w Naszej-klasie nie ma ;-)

Anonimowy pisze...

Póki co, kraje bogate rozwiązują problem przyjmowaniem imigrantów. Miejscowe warstwy niższe mają parcie na edukację, przekwalifikowują się więc na nieco ambitniejsze i lepiej płatne prace (albo i nie, korzystają z zasiłków, ale i nie pracują) - więc żeby śmieci nie zalały kraju, ściąga się biednych cudzoziemców. Na razie to działa. I teoretycznie działać będzie, póki w Afryce i paru państwach w Azji jest jak jest.

vierablu pisze...

Anuszka: Biednych się nie ściąga, sami się pchają. Bogate kraje raczej się przed nimi bronią i chciałyby przyjmować wyłącznie wykwalifikowanych imigrantów - że nie bardzo im się udaje, to inna sprawa.
No i poza tym ciekawie byłoby sprawdzić, ile osób z wyższym wykształceniem sprząta lub podaje kawę.

(Tu sobie uświadomiłam, że utożsamiam 'biedny' z 'niewykwalifikowany'. Interesujące, zostawiam, tak jak jest, ku przestrodze)

Forma - faktycznie, można tu odnieść wrażenie, że na rodzicach postawiono krzyżyk i stwierdzono, że do niczego się nie nadają, w związku z tym za wychowanie zabrało się państwo...