piątek, 4 grudnia 2009

Sala operacyjna 2

To jest suplement do notki Sala operacyjna, z czerwca tego roku. W czerwcu zrobiłam zdjęcie sali, dziś zdjęcie wejścia głównego. Ładna czaszka, prawda? A i kratka wentylacyjna wydaje się być we właściwym miejscu...


Posted by Picasa

środa, 2 grudnia 2009

Pod mostem

Każdemu, kto spędził w Londynie choćby chwilę znany jest zapewne London Bridge - gigantyczny węzeł kolejowy (również stacja metra). Tym, którzy miejsca nie znają wyjaśniam, że ten węzeł kolejowy znajduje się na wysokości mniej więcej trzeciego- czwartego piętra, licząc od poziomu chodnika. Liczne linie kolejowe krzyżujące się na dworcu tworzą coś w rodzaju dachu, pod którym toczy się bujne życie.

Niełatwo na to bujne życie trafić. Pamiętam, jak kiedyś wysiadłam na stacji metra London Bridge w celu przejścia się po okolicy, w której jeszcze nie byłam. Niestety, instynkt mnie zawiódł, skręciłam nie tam gdzie trzeba, powłóczyłam się po nietrakcyjnych ulicach i wróciłam do domu. Całe szczęście znalazłam się tamtej okolicy ponownie, na badaniach w pobliskim szpitalu (Guy's). Miałam trochę czasu pomiędzy pierwszą a drugą częścią badania i wybrałam się na spacer. Tym razem skręciłam tam gdzie trzeba i znalazłam się w miejscu bajecznym - na Borough's Market, wspaniałym targu, na którym można kupić wszystkie smakołyki z różnych zakątków Europy i nie tylko. Od tamtej pory już tylko tam kupuję oliwę i ocet balsamiczny. To tam pójdę kiedyś na ostrygi. Targ pod mostem. Trochę wygląda 'podmostowo' - bary i puby wcale nie wyglądają na odnawiane, główna hala targowa nieco rdzewieje (od paru tygodni jest w remoncie), nad głową huczą pociągi. Ale co za klimat!
Przy okazji innej wizyty w tymże samym szpitalu odwiedziłam okoliczne muzeum-salę operacyjną. Warto tam zajrzeć, trochę jest tam jak u czarownicy - oprócz wspomnianej sali operacyjnej jest jeszcze sala z ziołami i różnymi tajemniczymi instrumentami, a wszystko na strychu kościoła, na który prowadzą strome schody i dość nietypowo umieszczone drzwi. Nic dziwnego, że długo tam nikt nie zaglądał.
Kolejna szpitalna wizyta i kolejne odkrycie. Ponad rok temu pisałam o Gąskach biskupa Winchester. Tym razem trafiłam na szczątki siedziby rzeczonego biskupa:

Ładna rozeta, prawda? Po prawej palimpsest muru.

A poniżej brama (współczesna) byłego cmentarza. Za bramą kawałek zarośnietej ziemi niczyjej i plac będący czasem poarkingiem, czasem składem materiałów budowlanych dla pobliskich budów i remontów.


A to przecież nie wszystkie tajemnice London Bridge, kiedyś dzielnicy zakazanych gdzie indziej pubów, prostutucji i rozrywki. Gdzieś te ludyczne klimaty parują z murów.

czwartek, 22 października 2009

ogloszenie o pracy

Niby wiadomo od ładnych paru lat, że nasze podróże są już do pewnego stopnia monitorowane a będą jeszcze bardziej, niemniej jednak jak się człowiek natyka na takie oto ogłoszenie o pracy (zacytowany fragment opisuje projekt, do którego potrzeba pracowników), to się włosy na głowie jeżą:
Raytheon Systems Limited (RSL) has been awarded a £750 million Government programme to deliver an IT enabled, transformed Border security capability for the UK.
This involves project/programme management on a very large scale for the design, development and implementation of state of the art secure systems and software. RSL, as prime contractor, is responsible for overseeing the work of 5 major subcontracts and for working alongside and in partnership with the customer to jointly ensure programme success.
e-Borders will collect and analyse passenger and crew data, provided by carriers (air, sea and rail), in respect of all journeys to and from the UK in advance of their travel.
This will support an intelligence-led approach to operating border controls, by identifying those involved in abuse of UK immigration laws, serious and organised crime and terrorism. Border control agencies include Immigration service, Police service, Serious and Organised Crime Agency Customs and UK visas.

sobota, 25 lipca 2009

Organizacje charytatywne

Zjednoczone Królestwo wyglądałoby zupełnie inaczej bez organizacji charytatywnych. Jak? Nie wiem dokładnie jak, ale na pewno gorzej. Skąd wiem, że gorzej? Z codziennej obserwacji niezwykłej charytatywnej aktywności zarówno mieszkańców Wyspy jak i działających tu firm. Ta aktywność składa się z:
  • chętnego darowania przysłowiowego funta różnym zbieraczom składek, porozstawianym na dworcach i rogach ulic
  • sprzedania kolegom w pracy kupionego w drodze do biura ciasta (koszt zakupu - 3 funty, koszt sprzedaży - kawałek za 1 funta) i wpłacenie zebranych pieniędzy na konto jednej z organizacji charytatywnych
  • wieczorne bieganie w ramach przygotowań do biegu na rzecz ... (tu wpisać dowolną organizację, na rzecz której biegacz/ka zbiera pieniądze swoim bieganiem)
  • sprzątanie szafy w weekend i oddanie niepotrzebnych - a dobrej jakości - przedmiotów do sklepu prowadzonego przez organizację charytatywną (ja mam w odległości rzutu beretem od domu dwa takie sklepy, w całym Blackheath jest ich 5)
  • Wzięcie w sobotę kubła z farbą i zamalowanie graffiti w przejściach podziemnych i innych miejscach publicznych (to w ramach Blackheath Society)
  • zapisanie swojego majątku w spadku organizacji charytatywnej
  • aktywne wspomaganie przez firmy, które najczęściej mają jakąś jedną wybraną organizację, którą promują i której pomagają
  • i mogłabym tak jeszcze długo ciągnąć.
Rezultat? Organizacje charytatywne mają ogromne pieniądze, dysponują armią oddanych działacz/y/ek i są w stanie nie tylko pomogać potrzebującym jednostykom, ale też skutecznie wymuszać zmiany prawne wpływająca na życie całych grup społecznych. Przykłady? Spektakularne.

Organizacja Cancer Reasearch na przykład zebrała w ubiegłym roku prawie pół miliarda funtów (ok. 40% tej kwoty to spadki). Zebrane pieniądze wydaje na badania nad leczeniem raka. To właśnie dzięki CR kobiety z diagnozą raka piersi dostają tamoxifen, co zmniejsza ryzyko nawrotów o aż jedną trzecią. To dzięki CR radioterapia po mastektomii jest skuteczniejsza. To CR jako pierwsze odkryło gen związany z rakiem piersi i przyczyniło się do upowszechnienia testów genetycznych. To CR odkryło, że terapia hormonalna, jaką przechodzą niektóre kobiety w czasie menopauzy zwiększa ryzyko raka piersi oraz że długie stosowanie hormonalnej antykoncepcji zmniejsza ryzyko raka jajników (tu muszę wtrącić, że są podejrzenia, że taka forma antykoncepcji jednocześnie zwiększa prawdopodobieństwo raka piersi). CR ponadto testuje na pacjentach około 50 leków rocznie.

Organizacja Macmillan (nieco ponad 100 milionów rocznych przychodów) też finansuje badania, tyle że z dziedziny opieki nad rakiem. To dzięki niej pacjenci onkologiczni mają bezpłatne recepty, to dzieki niej pacjenci otrzymują w szpitalach szeroką i wyczerpująca informację na temat samej choroby oraz dostępnej pomocy i wsparcia, to dzięki niej pracodawcy otaczają chorych opieką taką, jaką mają niepełnosprawni (elastyczne godziny pracy, sprzęt dostosowany do potrzeb osoby chorej itp.). To pielęgniarki z Macmillan'a przychodzą do chorych pacjentów do domu. Macmillan walczy o zmiany z dziedziny pomocy finansowej pacjentom, zwłaszcza najbiedniejszym. Dotyczy to opłat parkingowych, dopłat do ogrzewania, dostępności leków przedłużających życie (o tym napiszę kiedyś osobno). Zdaję sobie sprawę, że cudowną opiekę, jakiej sama niedawno doświadczyłam, zawdzięczam tak naprawdę Macmillanowi, który wymusił na lekarzach, pielęgniarkach i szpitalach zmiany w podejściu do pacjenta i jego choroby. Och, przydałaby się taka organizacja w Polsce...

Breast Cancer Care jest mniejszą organizacją i jej działalność skupia się na raku piersi. Ta działalność to przede wszystkim informowanie i kształcenie, zarówno pacjentek, jak i lekarzy oraz pielęgniarek. Większość materiałow otrzymanych przeze mnie w szpitalu była wydana właśnie przez tę organizację. To ona pomaga kobietom poprzez darmową usługę dopasowywania peruk oraz protez piersi.

Powyższe przykłady wskazują chyba dość jasno, że rząd - nawet najbardziej lewicowy - sam nie da rady i że bez pomocy organizacji opłacanych z wolnych datków, bez pomocy wolontariuszy, jednym słowem bez ruchu oddolnego, opieka lekarska byłaby znacznie gorsza.

Nie tylko zresztąopieka lekarska. Podane wyżej przykłady są wzięte z poletka medycyny, podobnie jest jednak w każdej innej dziedzinie. Odnoszę czasem wrażenie, że dla Brytyjczyków pomaganie innym jest niczym mycie zębów - częścią codziennej rutyny.

niedziela, 14 czerwca 2009

Sala operacyjna

To jest sala operacyjna oddziału kobiecego szpitala św. Tomasza w Londynie, szpitala, w ktorym będę operowana. Całe szczęście moja operacja nie odbędzie się na tym drewnianym stole a moja krew nie będzie wsiąkała w trociny. Jak to dobrze, że nie nie mamy teraz rok 2009 a nie 1822, a więc rok, w którym przybytek widoczny na zdjęciu został oddany do użytku! Minęło zaledwie 187 lat od dnia, w którym postawiono ten drewniany stół na swoim miejscu. Jeżeli kiedyś będziecie mieli chętkę na rzucenie uwagi, że kiedyś to było lepiej, bardzo proszę, przyjrzyjcie się najpierw temu zdjęciu, pamiętając, że znieczulenie zaczęto stosować dopiero 27 lat później.

Muzeum, w którym można obejrzeć nie tylko tę salę operacyjną, ale również instrumenty, których używali chirurdzy na przestrzeni historii oraz przylegające do sali laboratorium, w którym przygotowywano ziolowe mikstury, znajduje się tuż przy London Bridge. Szpitala św. Tomasza już tam nie ma - został przeniesiony do Lambeth - ale jego drobna część się zachowała, gdyż nie znajdowała się w głównym, nieistniejącym już, budynku a na strychu przylegającego do szpitala kościoła.

Więcej szczegółów można znaleźć tutaj: The Old Operating Theatre Museum

czwartek, 26 marca 2009

literowka

Popełniłam literówkę, wpisując adres swojego bloga w pole adresu w przeglądarce. Ku swojemu ogromnemu zdumieniu otworzyła mi się strona Mega Site of Bible Studies, zawierającą m.in. 'incredible testimony of a former doubter'. Religijny spam, jednym slowem. Domena glowna tej strony to blogpot, jak z adresu dowolnego bloga na blogspocie (sprawdziłam kilka) wyrzucicie literkę s, to na tę stronę traficie. No i komu ja mam to zgłosić? I czy to w ogóle jest jakieś wykroczenie? Na pewno przeciwko dobrym obyczajom.


środa, 25 marca 2009

Szybciej, koteczku!

Nastolatka położyła z entuzjazmem na stole film o wielce wdziecznym, sugerującym treść niekoniecznie odpowiednią dla młodych panien, tytule: Faster, Pussycat! Kill! Kill! i kazała niezwłocznie obejrzeć. Warto było.

Film jest z gatunku trash movies, a więc niskobudżetowy, z pogranicza kiczu i komiksu. Powstał w latach sześćdziesiątych, pod czujnym okiem reżysera Russ'a Meyer'a. Treść? Trzy piękne długowłose kobiety, w obcisłych spodniach, z dużymi biustami i jeszcze większymi dekoltami, po pracy "przy rurze" w nocnym klubie udają się na pustynie, gdzie urządzają wyścigi ślicznymi, sportowymi kabrioletami. Tę jakże kobiecą, weekendową rozrywkę zakłóca im młoda para, która miała nieszczęście udać się w to samo miejsce na piknik. Mężczyzna zostaje bez większych ceregieli ukatrupiony gołymi rękami (nic dziwnego, miał na sobie naprawdę idiotyczne krótkie spodenki). Młode, niewinne dziewczę zostaje porwane.


Porywaczki jadą na pobliską, położoną na odludziu farmę, zamieszkałą przez trzech mężczyzn, a to w celu jej ograbienia. Widz, szczególnie płci żeńskiej, perspektywą popełnienia przez przez piękne istoty przestępstwa nie bardzo się przejmuje, bowiem mieszkańców farmy wolałby w ciemnej ulicy nie spotkać. Zwłaszcza unieruchomionego na wózku ojca i jego niedorozwiniętego syna, zajmujących się dla rozrywki wprowadzaniem w czyn najgorszych kobiecych koszmarów. 

Zakończenia fabuły nie podam, bo w sumie to mało ważne, jak film się kończy. Ważne jest to dziwne wrażenie, jakie po sobie pozostawia, wrażenie zobaczenia czegoś, czego się jeszcze nigdy w życiu nie widziało, czegoś, co jest zdecydowanie inne, nie tylko w odniesieniu do innych filmów, ale też do życia. Dłuższą chwilę zajęło mi dotarcie to sedna tej inności. Otóż trzy główne bohaterki w zetknięciu z dość odrażającymi typkami się nie boją. Są silniejsze i sprawniejsze od mężczyzn. Wiedzą o tym. Nie ma w nich cienia lęku, są paniami sytuacji. Nic dziwnego, że wiele kobiet zwierzało się aktorce grającej główną rolę, Tura Satana (Turze Satanie?), że film ten zmienił ich życie. Tura Satana zagrała zresztą trochę siebie - grupowo zgwałcona gdy miała lat 9, przez lata ćwiczyła wschodnie sztuki walki, po czym znalazła swoich oprawców i... no porządnie ich zbiła*.

Mnie film życia nie zmienił, ale całkowite odwrócenie w nim ról (zabieg zawsze skuteczny - gdy powiedzmy ktoś się upiera, że nie nie jest na przykład rasistą, wystarczy zamienić miejscami w jego wypowiedziach wyrazy 'biały' i 'czarny') dość boleśnie uświadamia, że może równouprawnienie, wyzwolenie itp., ale gdzieś tam w głębi to przewaga fizyczna decyduje o tym, kto rządzi.  

A trash movies uwielbiam. Przerysowania i nieskrywana umowność, chropawość dialogów, dalekie od ideału aktorstwo tworzą dystans niezbędny do skomentowania rzeczywistości. Skomentowania a nie przeżycia jej wraz ekranowymi bohaterami pod dyktando punktu widzenia reżysera. Przyjrzenia się bez zaangażowania emocjonalnego, chłodnym okiem, okraszonym sporą dawką śmiechu (nie zawsze tam, gdzie chciałby reżyser). Poszukania odniesień, cytatów, klisz, kalek, stereotypów. 

Ach, i Tarantino rozpuszcza ploty, że wyreżyseruje Faster, Pussycat! Kill! Kill! jeszcze raz. 

No i nie zapomnijcie wysłać swoich córek na lekcje karate.

--
* zielony pas aikido, czarny pas karate

piątek, 30 stycznia 2009

Guziki

Życie w świecie urządzonym z męskiego punktu widzenia może być:

  • Niebezpieczne. (Badania kliniczne leków są w minimalnym stopniu przeprowadzane na kobietach, zalecane dawki są więc niedostosowane do kobiecego organizmu, który inaczej wchlania leki niż męski).
  • Czasochłonne. (Architekci - głównie mężczyźni - rzadko uwzględniają fakt, że dla kobiet trzeba zbudować więcej toalet. W rezultacie wystajemy w długich kolejkach).
  • Niewygodne. (Znów architekci - tym razem ci planujący chodniki bez zjazdów dla dziecięcych wózków. Ostatnio jakoś zaczęło się to zmieniać na lepsze, czyżby dlatego, że widzimy coraz więcej tatusiów z wózkami?)
  • Frustrujące. (Tu lista jest długa, a na jej czele stoją slaby dostęp kobiet do wysokich stanowisk oraz niechęć panów do zmywania naczyń).
  • Odsłaniające bieliznę. I o tym ten wpis.
O dłuższego czasu chodzę do pracy w stroju służbowym, będącym kalką męskiego stroju służbowego, a więc w garniturze i koszuli. Garnitury są w porządku, koszule są niestety jedynie niby-damskie, a to z powodu guzików. Otóż ich rozstaw jest taki sam w koszulach damskich, jak i w męskich. Mężczyznom rozstaw guzików jest najprawdopodobniej całkowicie obojętny. Kobietom niestety nie. Zwłaszcza tym z dużym biustem, tak się bowiem składa, że zastosowanie 'rozkladu męskiego' oznacza brak zapięcia na linii lączącej, no powiedzmy dwa pagórki. Niepodtrzymywana niczym pola koszuli zapada się więc w dolinie, odsłaniając wszystkim niezainteresowanym sekrety naszej bielizny. 

Obserwuję ten problem od lat. Obserwuję też pomysłowość kobiet w radzeniu sobie z tym odsłaniającym problemem: zaszywanie odcinka koszuli pomiędzy dwoma strategicznie umiejscowionymi guzikami, zalepianie dwustronną taśmą, zapinanie agrafką, noszenie koszul dwa numery za dużych. Ktoś chyba jednak wysluchal naszych niemych (nie zawsze zresztą niemych) porannych jęków, westchnień i przekleństw. Kupiona niedawno koszula ma guzik tam gdzie trzeba! Malo tego, guzików jest więcej. Po raz pierwszy idąc do pracy czuję się bezpiecznie opatulona. Chyba firma, w której się zaopatruję, w końcu zatrudniła kobietę - projektantkę. 

Male, a jak cieszy.

niedziela, 25 stycznia 2009

Vierablu w operze

Do ubieglej soboty w operze bylam raz, wiele lat temu, i bylo to doświadczenie emocjonalnie obojętne. Powiedzmy tak - mając do wyboru Nabucco i Toma Waits'a, poszlabym zdecydowanie chętniej na Waits'a. Staje się jednak rzecz dziwna - wolne rodniki, czy co tam innego powoduje starzenie się, dzialają najwyraźniej również na sluch, bo z każdą dodatkową zmarszczką coraz bardziej mnie ciągnie do muzyki klasycznej. Na której się nie znam. Chętnie więc dalam się namówić reklamom zachęcającym do obejrzenia "monumentalnej opery" Carmina Burana, zwlaszcza, że zapowiedź niezwyklej scenografii i choreografii nieco lagodzila ciężki kaliber slowa opera.

Reklama podzialala nie tylko na mnie - do O2 oprócz mnie, Nastolatki i jej koleżanki wybralo się jeszcze ok. 14 tys. widzów. Niestety, po raz kolejny okazalo się, iż reklamy należy ignorować. I po raz pierwszy okazalo się, że do spektaklu operowego należy się przygotować, to znaczy dowiedzieć się, o czym jest przedstawienie. Uniknie się wtedy dialogów: - "Mamo, ale o czym to jest?" - "Nie wiem. Ten w bialym wygląda jak kurczak, gonią go jacyś z siekierą, chyba będą gotować rosól". Tu jednak trzeba być ostrożnym, może się bowiem zdarzyć, że dzieci zabierane na koncert lepiej jest trzymać w blogiej nieświadomości co do oglądanych treści - "Carmina Burana - Drink, Sex and Medieval Monks".

A czemu należalo do reklamy podejść z ostrożnością? Po pierwsze efekty wizualne mialy być atrakcją, gdy tymczasem zagluszyly swym bogactwem muzykę. Po drugie wystawianie przedstawienia, w którym tak wiele się dzieje, w ogromnej sali, w której większość widzów nie ma szans zobaczyć szczególow, bo siedzą za daleko (i za wysoko!) jest moim zdaniem zwyczajnie nieuczciwe. Wielu dalo wyraz temu, co o tym myślą i masowo opuszczalo widownię. Myśmy nie wyszly. Poradzilam nastolatkom, żeby w miarę możliwości nie zwracaly uwagi na chaotyczną bieganinę na scenie, z której zwlaszcza z odleglości, jaka dzielila nas od aktorów, niewiele wynikalo, i skupily się na muzyce. I gdyby nie nie koncert, który mial miejsce przed przedstawieniem wlaściwym, a skladający się z operowych przebojów Verdi'ego w wykonaniu chóru i orkiestry, być może zamiast zachęcić Nastolatkę do opery udaloby mi się ją tym niezbyt szczęśliwym wyborem skutecznie zniechęcić. A tak dzięki wspanialej orkiestrze dziecko nie jest dla muzyki klasycznej stracone.

Recenzja z Times'a.

wtorek, 13 stycznia 2009

Historia śmierci i umierania

Nareszcie znalazłam skuteczny sposób na wykorzystanie tych ponad dwóch
godzin, które codziennie spędzam w publicznych środkach transportu -
podcast! Zaczęłam od zgrywania na iPoda audycji radiowych, potem
przeszukałam strony internetowe uniwersytetów i teraz w drodze do i z
pracy słucham również wykładów. Chciałabym polecić jeden z nich - The
History of Death and Dying (po angielsku), profesora Allana
Kellehear'a. Można posłuchać tutaj:
http://www.podcastdirectory.com/podshows/2092337

Allan Kellehear prezentuje kilka ciekawych teorii:

* W epoce kamiennej ludzie umierali gównie śmiercią gwałtowną, zwykle
byli nią zaskoczeni, nie mogli się do niej przygotować. Proces
umierania rozpoczynał się więc dla nich po fizycznej śmierci - gdy
ciało nieruchomiało, duch rozpoczynał wędrówkę do miejsca ostatecznego
spoczynku, wędrówkę najeżoną przeciwnościami, wędrówkę, do której
musial być odpowiednio uzbrojony oraz wyposażony w zapas jedzenia. Wg
profesora to wlaśnie gwałtowność śmierci byla "matką" Nieba we
wszystkich bogatych jego postaciach.

* Kolejne epoki to udomowianie zwierząt i związane z tym
rozprzestrzenianie się chorób zakaźnych. Czlowiek zacząl wiedzieć z
wyprzedzeniem, kiedy umrze, wiedzieć - z obserwacji innych - jak
skończy się choroba. W ostatnim wieku sytuacja znów się odwrócila -
przestaliśmy wiedzieć, kiedy umieramy. Nasze podejrzenia w tej sprawie
muszą być potwierdzone przez osoby trzecie (lekarzy) oraz testy.
Czlowiek, który twierdzi, że sam z siebie wie, że jest bliski śmierci
może być latwo uznany za lekko zbzikowanego.

Profesor opowiada o umieraniu z dowcipem. Ostrzega też , że co prawda
jest na ten temat wiele lektur, ale opisują one historię umierania z
punktu widzenia klas wyższych i średnich, czyli z perspektywy co
najwyżej 20% spoleczeństwa. Sam prezentuje problem w sposób bardziej
uzasadniony statystycznie.

Podcastowe porady:
- Sluchanie podczas drogi do pracy wymaga sluchawek redukujących
dzwięki dobiegające z zewnątrz.
- Sluchawki takie nie wyciszają 100% - metro jest w daszym ciągu za
glosne, pociąg ujdzie, w autobusie slucha się najlepiej.
- Dla mieszkających poza Polską - nareszcze przynajmniej częściowo
można mieć dostęp do polskiego radia.
- Świat podcastów jest niewiarygodnie bogaty. Zawsze mnie kusil, ale
sluchanie z komputera uważam za wyjątkowo malo atrakcyjne. iPod, czy
inny odtwarzacz to dobre rozwiazanie - można go tez podlaczyć do
cyfrowego radia.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Zdanie odrębne w sprawie kryzysu

1. Cieszę się, że ludzie przestają kupować rzeczy i tak im do niczego
niepotrzebne.
2. Cieszę się, że rozważniej robią zakupy żywnościowe - może nie będą
już nigdy więcej wyrzucać 1/3 jedzenia do kosza.
3. Cieszę się, że wiele rozdmuchanych cen zaczyna spuszczać powietrze.

Z pewnym rozbawieniem obserwuję gwaltowne wysilki rządu, usilującego
zachęcić spoleczeństwo to zakupów - Zjednoczone Królestwo ma teraz
najniższą stopę procentową od XVII wieku! Z rozbawieniem, bo jeszcze
niedawno slychać bylo powszechny lament z powodu lekkości, z jaką
Brytyjczycy robili zakupy na kredyt. (Takich przykladów jest zresztą
więcej - jednego dnia placz, bo Wyspiarze za dużo piją, drugiego dnia
placz, bo sprzedaż piwa spada).

Ja wiem, kryzys oznacza wiele dramatów - sama bylam zredukowanym,
obciętym kosztem już dwa razy a raz musialam zamknąć swoją źle
prosperującą firmę. A jednak lepiej mi się żyje w atmosferze umiaru.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Puszczanie latawców

Po co żyć? Od czasu do czasu takie pytanie atakuje nas znienacka.
Różnie na nie odpowiadamy. Niektórzy bez namysłu rzucają: "Po to, by
co sobotę puszczać latawce", "Po to, by wychować dzieci na dobrych
ludzi", "Po to, by jak najwięcej zbłąkanych duszyczek sprowadzić na
drogę zbawienia", "Po to, by wybudować pierwszą ludzką osadę na
Marsie", "Po to, by wyszukać i opracować wszystkie teksty źródłowe
dotyczące mojego miasta", "Po to by własnoręcznie zbudować łódkę i
potem spędzać na niej każdy urlop".

Innych to pytanie wprowadza w zakłopotanie - sądzą, że odpowiedź
powinna być monumentalna, jak na przykład "Po to, by zlikwidować
biedę" albo "Po to, by osiągnąć nirwanę" lub "Po to, by sformułować
ogólną teorię wszystkiego" i boją się udzielić odpowiedzi pospolitej i
zwyczajnej. Tych chciałabym uspokoić - weźcie głęboki oddech, zróbcie
dziesięć przysiadów i weźcie przykład z tych, którzy nie boją się
przyznać, iż żyją po to, by co sobotę puszczać latawce.

Oprócz tych dwóch grup jest jeszcze trzecia - żałośni nieszczęśnicy,
którzy już, już mają z uśmiechem odpowiedzieć, że po to, żeby latawce,
gdy nagle bledną, smutnieją i milkną. Nie mogą sobie bowiem
przypomnieć, kiedy ostatnio wyszli ze swoim latawcem na pole. Jak
przez mgłę pamiętają, że wiele miesięcy temu postanowili pracować
troszkę więcej, żeby zarobić na bilet do Wietrznej Krainy, gdzie ich
latawiec mógłby w pełni rozwinąć skrzydła. Ich dodatkowy wysiłek
został dostrzeżony, dostali podwyżkę, awans, więcej obowiązków. Po
jakimś czasie powoli zaczęli zapominać, po co podjęli dodatkowy
wysiłek, pamiętali tylko, że muszą pracować więcej i więcej...

Moje postanowienie na ten rok (i kolejne) to uniknięcie cudu przemiany
środka w cel. Czego i Wam życzę.

niedziela, 4 stycznia 2009

Próba mikrofonu

Raz.... dwa.... raz... dwa... trzy...
Działa? Działa - światła na konsolce świecą na zielono, wygląda na to,
że system się zregenerował. Mam nadzieję, że na długo.