sobota, 1 maja 2010

Hiszpania

W Hiszpanii, w okolicach Costa Blanca, byłam kilkakrotnie, 6-7 lat temu. I dziwiło mnie, dlaczego Brytyjczycy tak masowo kupują tam mieszkania w dziesiątkach bloków postawionych prawie na plaży lub też domki ledwo trzymające się stromych skał. Plaża plażą, słońce słońcem, ale żeby zaraz kupować tam nieruchomość? W tym skwarze i suchocie? Bez śladu cienia, bo ileż cienia daje palma?

Tym razem było inaczej, tylko wysiadłam z samolotu i już wiedziałam, że to palące słońce i rdzawe skały ledwie porośnięte roślinnością to właśnie to. Co się zmieniło? Ano to, że tym razem moim punktem wylotowym nie była Warszawa a Londyn. Teraz, po pięciu latach mieszkania na Wyspie rozumiem tęsknotę Brytyjczyków za południem. Uczucie, jakiego doznałam po wyjściu z samolotu było niczym wyjście z ciemnej, ciasnej i wilgotnej piwnicy.
W Londynie mijam codziennie dziesiątki omszałych murów, domy ukryte za zasłoną gęstej zieleni, chodzę ulicami i chodnikami tak wąskimi, że już węższe być nie mogą, odwiedzam ciasne, klaustrofobiczne, wiktoriańskie domy. To wszystko jest bardzo urocze, niemniej jednak tworzy gęstą, mroczną atmosferę, tak sprzyjającą kwitnącej tu literaturze kryminalnej.
Południowa Hiszpania to całkowite przeciwieństwo tej ciasnej i wilgotnej angielskiej atmosfery. Tam jest przestrzeń i słońce. Ogromny kontrast. Nie dziwię się już zakochaniu Brytyjczyków w południu.
Szkoda tylko, że zakochanie to przyczyniło się do napompowania bańki na rynku nieruchomości, która pękła dwa lata temu. Teraz w rejonie Costa Blanca, a pewnie i gdzie indziej, stoją dziesiątki opuszczonych placów budowy a bezrobocie sięga 20%. Skądś znamy tę liczbę, prawda? Ja ją bardzo dobrze pamiętam, bo to jej zawdzięczam zmianę kraju zamieszkania.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Herbata

Odpoczywam po pysznym posiłku w marokańskim barze (ale nie w Maroku). Posiłku jedzonym zgodnie z lokalnym zwyczajem ze wspólnej miski i prawie palcami. Pozostali klienci baru jedzą po prostu palcami, bez "prawie". Nam podano sztućce, więc palcami jadłam tylko chleb namoczony w przepysznym sosie. Odpoczywam więc i zamawiam herbatę. Podano mi pół szklanki świeżych liści mity, zalanych wrzątkiem i bardzo sowicie posłodzonych. Pyszne, ale niezupełnie taki napój miałam na myśli zamawiając herbatę.


W myśli przebiegam różne napoje, podane mi, gdy zamówiłam herbatę:
  • czarna herbata z masłem, mlekiem i solą,
  • czarna herbata z cytryną,
  • napar ziołowy lub owocowy,
  • herbata zielona,
  • wspomniany wyżej ulepek miętowy,
  • czarna herbata z mlekiem i cukrem,
  • dzbanek czarnej herbaty,
  • napar z imbiru.
Nie ukrywam, że pierwsza wymieniona na liście zaskoczyła mnie najbardziej.

wtorek, 2 marca 2010

Dziura, czyli upadek mitu

Drogi. Temat bolesny dla mieszkańców Polski, zwłaszcza tych zmotoryzowanych. Nic dziwnego więc, że tutejsze asfaltowe powierzchnie budziły mój zachwyt i zazdrość. Po cichu podejrzewałam Brytyjczyków o posiadanie jakiejś tajemniczej receptury, cudownego składnika dodawanego do asfaltu powodującego, że nawet nawierzchnia położona wiele lat temu jest gładka i pozbawiona dziur.


Dzisiaj, korzystając z przepięknej, słonecznej i ciepłej pogody (nareszcie!) udałam się na dłuższy spacer. Jak zwykle, gotowa podziwiać gładkie, czarne nawierzchnie. Nic z tego - asfalt przypomina dżinsy mojej córki. No, może niezupełnie - mniej więcej jedna trzecia dziur w drogach jest już załatana.

Ładne, brytyjskie drogi to nie wynik zastosowania tajemniczej receptury, a łagodny klimat. Mroźniejsza niż zwykle zima ujawniła całą prawdę.

Brytyjskie dziury w drogach mają nawet swoją stronę internetową: Potholes , na której to stronie jest wyszukiwarka dziur w drodze. Można tam znaleźć dziury nienaprawione, nienaprawione z historią (nienaprawiania?), naprawione i naprawione z historią. Na mojej ulicy nie ma żadnej, a przecież widzę z okna, że są dwie. Naprawione, bez historii.

poniedziałek, 1 marca 2010

Biblioteka


Lokalna biblioteka jest w remoncie. Wydawałoby się, że to niewielki problem - do najbliższej czynnej biblioteki jest zaledwie 15 minut spacerem. Lub trzy przystanki autobusem. A jednak...

Dzisiejsze wydanie miesięcznika Westcombe News, najlepszego darmowego, lokalnego pisma z jakim się kiedykolwiek spotkałam, donosi:
Kupcy z Old Dover Road martwią się, gdyż tymczasowe zamknięcie biblioteki publicznej doprowadziło do poważnego spadku obrotów.
Ludzie chodzą teraz do innej biblioteki - i robią swoje zakupy gdzie indziej. W rezultacie niektórzy właściciele lokalnych sklepów martwią się, że nie dotrwają do kwietnia, kiedy to biblioteka zostanie otwarta po remoncie.
Z jednej strony to znakomicie, że biblioteka ma aż takie znaczenie dla lokalnej społeczności. Kto by przypuszczał! Z drugiej strony trzeba tych kupców przy Old Dover Road jakoś utrzymać przy życiu, zrobiłam więc zakupy na miejscu, zamiast w pobliskim supermarkecie. Niestety za sok z buraków zapłaciłam 3,79 zamiast 2,49... Byle do kwietnia.

piątek, 4 grudnia 2009

Sala operacyjna 2

To jest suplement do notki Sala operacyjna, z czerwca tego roku. W czerwcu zrobiłam zdjęcie sali, dziś zdjęcie wejścia głównego. Ładna czaszka, prawda? A i kratka wentylacyjna wydaje się być we właściwym miejscu...


Posted by Picasa

środa, 2 grudnia 2009

Pod mostem

Każdemu, kto spędził w Londynie choćby chwilę znany jest zapewne London Bridge - gigantyczny węzeł kolejowy (również stacja metra). Tym, którzy miejsca nie znają wyjaśniam, że ten węzeł kolejowy znajduje się na wysokości mniej więcej trzeciego- czwartego piętra, licząc od poziomu chodnika. Liczne linie kolejowe krzyżujące się na dworcu tworzą coś w rodzaju dachu, pod którym toczy się bujne życie.

Niełatwo na to bujne życie trafić. Pamiętam, jak kiedyś wysiadłam na stacji metra London Bridge w celu przejścia się po okolicy, w której jeszcze nie byłam. Niestety, instynkt mnie zawiódł, skręciłam nie tam gdzie trzeba, powłóczyłam się po nietrakcyjnych ulicach i wróciłam do domu. Całe szczęście znalazłam się tamtej okolicy ponownie, na badaniach w pobliskim szpitalu (Guy's). Miałam trochę czasu pomiędzy pierwszą a drugą częścią badania i wybrałam się na spacer. Tym razem skręciłam tam gdzie trzeba i znalazłam się w miejscu bajecznym - na Borough's Market, wspaniałym targu, na którym można kupić wszystkie smakołyki z różnych zakątków Europy i nie tylko. Od tamtej pory już tylko tam kupuję oliwę i ocet balsamiczny. To tam pójdę kiedyś na ostrygi. Targ pod mostem. Trochę wygląda 'podmostowo' - bary i puby wcale nie wyglądają na odnawiane, główna hala targowa nieco rdzewieje (od paru tygodni jest w remoncie), nad głową huczą pociągi. Ale co za klimat!
Przy okazji innej wizyty w tymże samym szpitalu odwiedziłam okoliczne muzeum-salę operacyjną. Warto tam zajrzeć, trochę jest tam jak u czarownicy - oprócz wspomnianej sali operacyjnej jest jeszcze sala z ziołami i różnymi tajemniczymi instrumentami, a wszystko na strychu kościoła, na który prowadzą strome schody i dość nietypowo umieszczone drzwi. Nic dziwnego, że długo tam nikt nie zaglądał.
Kolejna szpitalna wizyta i kolejne odkrycie. Ponad rok temu pisałam o Gąskach biskupa Winchester. Tym razem trafiłam na szczątki siedziby rzeczonego biskupa:

Ładna rozeta, prawda? Po prawej palimpsest muru.

A poniżej brama (współczesna) byłego cmentarza. Za bramą kawałek zarośnietej ziemi niczyjej i plac będący czasem poarkingiem, czasem składem materiałów budowlanych dla pobliskich budów i remontów.


A to przecież nie wszystkie tajemnice London Bridge, kiedyś dzielnicy zakazanych gdzie indziej pubów, prostutucji i rozrywki. Gdzieś te ludyczne klimaty parują z murów.