poniedziałek, 16 czerwca 2008

Wirusy zmieniają treść ustaw?

Wirusy zmieniają treść ustaw? A my nie mamy szczepionki?
Tak sobie pomyślałam, przeczytawszy tytuł "Równouprawnienie nie ma szans w starciu z biologią" zamieszczony w Gazecie Wyborczej. Pamiętam przecież słownikową definicję słowa równouprawnienie: "równość wobec prawa, korzystanie z jednakowych, równych praw".

Hmm... w jaki sposób biologia miałaby mi odebrać prawo wyborcze powiedzmy? Czy na kartach do głosowania zamieszkał jakiś wirus paraliżujący każdą kobietę, jaka weźmie tę kartę do ręki? Och, można sobie przecież z tym poradzić, wystarczy wprowadzić głosowanie przez internet. A więc to nie to. Nic, tylko jakieś złośliwe bakterie żywiące się farbą drukarską pozjadały pewne zapisy z ustaw... A może chodzi o coś innego, znacznie brzydszego, na co wskazywałoby chociażby to zdanie: " Kulturowo chcielibyśmy równouprawnienia płci, ale nie jest ono zgodne z naszą naturą.". Ach tak...

Panie antropologu Pawłowski, panie Ulanowski - równouprawnienie oznacza "równe prawo do" a nie równo rozłożony obowiązek. Oznacza, że moja córka może zgłosić się do ochotniczej brytyjskiej armii i że zostanie przyjęta, o ile spełni wymagania sprawnościowe. Równouprawnienie nie oznacza, że ona musi pójść do wojska. Równouprawnienie oznacza, że ojcowie mogą korzystać z urlopu tacierzyńskiego, nie oznacza jednak, że muszą. Jeżeli po latach obowiązywania ustaw, zapewniających kobietom i mężczyznom równe prawo do korzystania z urlopów rodzicielskich oraz służby wojskowej, w dalszym ciągu kobiety w armii i mężczyźni na urlopach rodzicielskich będą stanowili mniejszość, wcale to nie będzie oznaczało "porażki równouprawnienia w starciu z biologią". Będzie to oznaczało, że mniej więcej każdy robi ze swoim życiem to, co uważa za stosowne i że płeć sama w sobie nie stoi temu na przeszkodzie.

sobota, 14 czerwca 2008

Pompa



Ech, ci wiktoriańscy inżynierowie potrafili tchnąć życie w metalowy odlew...

wtorek, 10 czerwca 2008

Brytyjskie nastolatki w ciąży

Wydarzenia wokół czternastolatki znanej jako Agata wywołały, również i w moim otoczeniu, wiele dyskusji na tematy związane z nastolatkami, ciążami, edukacją seksualną oraz dostępem do środków antykoncepcyjnych. Przy okazji tych rozmów po raz kolejny zastanowił mnie pewien zdawałoby się paradoks. Czytając brytyjską prasę ma się nieodparte wrażenie, że więcej w sprawie edukacji seksualnej niż robi się w Zjednoczonym Królestwie zrobić nie można. Mało tego - w szkołach można bez zbędnych pytań dostać całkowicie za darmo i bez wiedzy rodziców środki antykoncepcyjne. A mimo to odsetek nastoletnich ciąż jest w tym kraju zatrważająco wysoki i mimo zjednoczonych wysiłków szkoły i służby zdrowia nie maleje.

Zagadnęłam więc Nastolatkę, wychodząc ze słusznego założenia: "jak czegoś nie wiesz, zapytaj swoje dziecko". Okazało się, że z ta edukacją seksualną jest niezupełnie tak, jak przedstawiają to media. Nastolatka miała ostatnie zajęcia z wychowania seksualnego... 3 lata temu, kiedy to miała lat 12. Od tamtej pory nic. A przecież nawet gdyby przedstawić dwunastolatkom pełny i szczegółowy stan wiedzy na temat, i na dodatek wprowadzić z przedmiotu egzamin, do czasu, gdy nastolatki naprawdę będą tematem osobiście zainteresowane, zdołają większość zdobytej wiedzy zapomnieć. O ile ją w ogóle kiedykolwiek tak naprawdę przyswoiły. Edukacja więc jest, ale kończy się za wcześnie.

(Tu na moje: "Hmmm... to media trochę jednak kłamią" odpowiedziała mi spojrzeniem z cyklu "ci starzy to w ogóle nie mają pojęcia o życiu", i tekstem "Zawsze w jakimś stopniu kłamią. Zawsze trzeba sprawdzić w pięciu miejscach". To efekt między innymi edukacji szkolnej i wielu godzin analizy przekazów medialnych pod kątem pytań: "Jaki autor ma interes w tym, żeby podać informację w ten a nie inny sposób", "Jak użyte słowa i obrazy wpływają na nasz odbiór przekazu" itp.)

Jest też i druga przyczyna tych małoletnich ciąż. Może nawet istotniejsza. Otóż obowiązkowa edukacja obejmuje w Anglii dzieci do lat 16. Mało tego - szesnastolatki są w obliczu angielskiego (nie wiem, czy tak samo jest np. w Szkocji) właściwie dorosłe - odpowiadają karnie, mogą pracować i generalnie decydować o sobie. Wywołuje to zarówno u nastolatek, jak i ich rodziców, zwłaszcza ze środowisk w których faktycznie dzieciaki idą do pracy po skończeniu gimnazjum, poczucie, że są dorosłe. A u piętnasto- i czternastolatek poczucie, że są prawie dorosłe. Ze wszystkimi tego konsekwencjami, a więc również rozpoczęciem życia seksualnego. Do tego dochodzą jeszcze pieniądze - od brytyjskich dzieci, począwszy od osiągnięcia przez nie lat 13, oczekuje się, że będą pracować i same zarabiać na swoje kieszonkowe. A wiemy przecież, jak ogromny wpływ mają własne pieniądze na poczucie niezależności.
Mam wrażenie, że gdyby przeanalizować regulacje dotyczące obowiązku szkolnego oraz to, skąd nastolatki w poszczególnych krajach mają pieniądze i porównać z wiekiem, w których młodzież rozpoczyna życie seksualne, związek byłby dość ścisły.

Sytuacja nastolatek na Wyspach jest w ogóle trochę dziwna. Są jakby poza społeczeństwem, są przez społeczeństwo odrzucane. Dlaczego? Otóż dla Brytyjczyków niezmiernie ważny jest ład i porządek w życiu publicznym, w kontaktach międzyludzkich. Objawia się to niezwykłym naciskiem na ogładę, uprzejme wyrażanie się, ukrywanie swych emocji pod płaszczykiem dobrego wychowania i dowcipu, dbaniem o wspólną przestrzeń. Tak sobie myślę, że przypisywane Anglikom powiedzenie "mój dom jest moją twierdzą" oznacza po prostu, że prywatna przestrzeń własnego mieszkania jest jedynym miejscem, w którym Wyspiarz może być sobą. Wychodząc z tych czterech ścian zakłada maskę ułatwiającą życie społeczne.

Nastolatki nie są jeszcze wdrożone do tego reżimu uprzejmości, mają naturalną skłonność do rebelii i manifestowania swej indywidualności w często hałaśliwy sposób. Społeczeństwo robi więc wszystko, żeby tych intruzów się z przestrzeni publicznej pozbyć. Sklepy zakładają odstraszające ustrojstwa, wydające dźwięki słyszalne tylko przez małoletnich. Rozważa się likwidację darmowych przejazdów autobusami dla uczniów, bo z nudów jeżdżą autobusami i hałasują. Jednym słowem spycha się te dzieciaki sprzed oczu dorosłych obywateli. Nagle nikt ich nie chce. Nagle, bo tutaj zaleca się, żeby dzieci do 12 roku życia nie zostawiać samych w domu nawet przez 15 minut, są więc pod stałym nadzorem, zawsze z rodzicami, nawet w drodze do i ze szkoły. Po czym już rok później oczekuje się od nich, że będą pracować, żeby zarobić na własne wydatki; że pomiędzy 12/13 a 16 rokiem życia gdzieś się nagle zapadną pod ziemię a potem wyprowadzą i pójdą do pracy już na pełen etat. Są niechciane. Czują to i postanawiają same zająć się swoim życiem. Nie zawsze z dobrym skutkiem.

A w Polsce

Tu powinien nastąpić opis tego, co dzieje się w Polsce, czy też może co się działo podczas mojego tam pobytu, ale nie nastąpi. Z dwóch powodów. Po pierwsze z leżaka stojącego w ogrodzie życie w Polsce, zwłaszcza polityczne, jest mało widoczne. Po drugie, moje nieśmiałe próby zainteresowania się bieżącymi wydarzeniami napotkały na trudną do pokonania przeszkodę - zarówno politycy, jak i dziennikarze telewizyjni formułują wypowiedzi w sposób uniemożliwiający zrozumienie, o co im właściwie chodzi.

Nieumiejętność wyrażania myśli i przekazywania informacji przez osoby występujące w przestrzeni publicznej jest przerażająca. Nie widziałam tego tak ostro, gdy mieszkałam w kraju i gdy byłam niejako wewnątrz wydarzeń, gdy byłam ich świadkiem od początku do wyczerpania się zainteresowania nimi mediów. Łatwiej mi było wtedy poskładać z okruchów w miarę pełny obraz. Teraz, gdy byłam niejako przybyszem z zewnątrz (od miesięcy nie interesowałam się krajowym życiem politycznym) wieczorne wiadomości wydały mi się chaotycznym zbiorem niepoprawnych gramatycznie, wyrwanych z kontekstu zdań. Posiedzenie sejmowej komisji wypadło jeszcze gorzej. Ciekawa jestem, jakim cudem dochodzi do uchwalenia jakichkolwiek ustaw, skoro posłowie nie są w stanie argumentować w sposób jasny i klarowny. Teraz dopiero do mnie dotarło, dlaczego Sejm produkuje legislacyjne buble. Otóż najpierw jedna grupa pisze ustawę, w której bardzo nieudolnie zapisane zostaje, co autorzy mieli na myśli. Inna grupa ten tekst czyta i go nie rozumie, a ponieważ żaden poseł się nie przyzna do niewiedzy, głosowanie odbywa się nie nad ustawą a nad tym, co posłowie sądzą, że ona zawiera, czyli nad ich dowolną interpretacją tekstu. Czasem niektórym posłom doskwierają jednak wyrzuty sumienia i - nie przyznając się wprost do niezrozumienia - dokładają kolejne zapisy 'dla jasności'. I tak oto obywatel dostaje chaotyczny tekst końcowy, do którego musi się zastosować. Pod karą. Wiec zdesperowany zgaduje, o co właściwie ustawodawcy chodziło.

I to się prędko nie zmieni, o ile szkoły na serio nie zabiorą się za uczenie podstaw komunikacji pisemnej i werbalnej oraz za uczenie krytycznego myślenia.

czwartek, 5 czerwca 2008

Banksy

Parę miesięcy temu, w nocy, na tyły budynku, w którym teraz pracuję podjechał samochód z którego wysiadło parę osób ze sprzętem. Powiedzieli portierowi, że mają zlecenie naprawienia kamery zainstalowanej na murze wewnątrz podwórka. Ustawili rusztowania, zasłonili je, po paru godzinach wszystko rozmontowali a oczom zdumionego pracownika ochrony ukazał się taki oto obraz:






To Banksy. Tajemnicza postać komentująca rzeczywistość dowcipnymi i boleśnie celnymi malunkami na murach. Zamieszony na zdjęciu obrazek też jest takim komentarzem - z jednej strony do wszechobecnych a często bezużytecznych kamer (CCTV), z drugiej strony do samej sytuacji, w jakiej graffiti powstało.
Banksy jest świetny i ogromnie popularny. Uprawia mój ulubiony rodzaj sztuki, a mianowicie sztukę wpisaną nierozerwalnie w otoczenie. Sztukę dla przypadkowego przechodnia. Zmuszającą do myślenia a jednocześnie przemawiającą prostym i jasnym językiem. Nie da się jego dzieł powiesić w muzeum, oderwać od tkanki miasta. Jego sztuka jest całkowicie darmowa i w przeciwieństwie do prób wyprowadzenia znanych dzieł na ulicę, podejmowanych chociażby przez National Gallery, nie razi sztucznością. I jak najbardziej jest konkurencją dla uznanych sal wystawowych: na początku maja odbył się w obskurnym tunelu obok stacji Waterloo The Cans Festival - festiwal graffiti. Jak donosi The Times, w ciągu trzech wolnych od pracy dni przez tunel przewinęło się prawie 10 tysięcy widzów. Może i ja też się wkrótce tam wybiorę.