wtorek, 26 lutego 2008

Baza danych DNA obywateli

Standardową procedurą podczas zatrzymania przez brytyjską policję z jakiegokolwiek powodu jest pobranie od zatrzymanego próbki DNA. Oczywiście nie wszyscy zatrzymani okazują się przestępcami, dla zatrzymania próbki w bazie danych po wsze czasy nie ma to jednak najmniejszego znaczenia - niesłusznie zatrzymany z komisariatu policji wychodzi, jego DNA zostaje. Tym oto prostym sposobem Wielka Brytania dorobiła się najbardziej imponującej bazy DNA na świecie.

Nie wszystkim się to podoba. Jeden z niezadowolonych postanowił oddać sprawę usunięcia swojej próbki do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który rozpatrzy ją w najbliższy czwartek. Jeżeli uzna, że przechowywanie DNA powoda (Michael Marper) stoi w sprzeczności z tą częścią Karty Praw Człowieka, która dotyczy prywatności, brytyjska policja będzie sporą część swojej bazy danych usunąć.

Ciekawie się złożyło, że zaledwie parę dni temu skazano na dożywocie seryjnego mordercę, złapanego właśnie dzięki temu, że kilka lat temu pobrano jego DNA podczas zatrzymania w sprawie kradzieży 40 funtów. Nie jest on jedynym ciężkiego kalibru przestępcą posadzonym za kratkami dzięki rozbudowanej bazie DNA posiadanej przez brytyjską policję. Przeciwników to jednak nie przekonuje. Sugerują, że przechowywane powinny być tylko dane morderców i przestępców seksualnych. Tylko trzeba ich najpierw złapać...

Kontrowersje wzbudza dodatkowo fakt, że 'przekrój rasowy' pobranego DNA nijak się ma to składu etnicznego Wyspiarzy. Zwrócił na to uwagę między innymi sędzia rozpatrujący w przeszłości sprawę Marpera (Lord Justice Sedley). Zasugerował, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest pobranie DNA od wszystkich i że przetrzymywanie danych osób, które ani nigdy nie popełniły, ani nigdy nie popełnią żadnego przestępstwa jest ceną, którą warto zapłacić.

I ja się z nim zgadzam. Czekam na wynik obrad Trybunału z niepokojem i ciekawością. Niepokojem, bo obawiam się, że wyrok nie będzie po mojej myśli.


Nieupoważnionym wstęp wzbroniony

Kiedy po przeczytaniu notki poniżej andsol poddał w wątpliwość zawartą w niej krótką wiadomość, ja, mimo zapewnień, że nie mam czasu, puściłam gugle w ruch. Znalazłam wiele, bardzo wiele interesujących informacji i nawet zaświtała mi myśl, że może warto zrobić z tego jakieś podsumowanie i wrzucić je tutaj, ale muszę przyznać, że z każdą minutą ogarniało mnie coraz większe zniechęcenie. Mogę bowiem podsumować jedynie opracowania opracowań z opracowań. Dostęp do prac analizujących źródła mam bardzo utrudniony.

Dlaczego utrudniony? Nie jestem studentką. Nie jestem pracownicą naukową. Nie mam nadmiaru gotówki. Jednym słowem - nie mam dostępu do treści wielu artykułów. Mogę sobie co najwyżej przeczytać tytuł, autora i krótki opis. Mogę też przeczytać prace tych, którzy mają dostęp, przeczytali i przekazują dalej. Piąta woda po kisielu jednym słowem.

Doprawdy nie wiem, skąd ta elitarność dostępu do publikacji naukowych. Owszem, kiedy publikacje te były wydawane wyłącznie na papierze, ograniczony dostęp szerokiej publiczności był zrozumiały. Ale teraz? Dlaczego artykuł A już znajdujący się w wersji online ma ograniczoną liczbę czytelników? Dlaczego, żeby go przeczytać, trzeba albo być studentem, albo mieć wykupioną płatną subskrypcję? Skoro już musi być płatny - dlaczego nie mogę sobie kupić za drobną kwotę tylko jednego artykułu?

Wielokrotnie ostatniej nocy docierałam do ściany z napisem "nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Bardzo mnie to zdenerwowało. Ograniczanie dostępu do wiedzy to zbrodnia.

niedziela, 24 lutego 2008

O wyższości zachodniej cywilizacji


"(...) w Wielkiej Brytanii w XIX w. chirurgiczne usunięcie łechtaczki było akceptowaną techniką radzenia sobie z epilepsją, sterylizacją i masturbacją."

Cytat za: http://www.who.int/reproductive-health/hrp/progress/72.pdf



czwartek, 21 lutego 2008

Proporcje

Właśnie sobie uświadomiłam, że po ostatnich zmianach w firmie mamy czworo dyrektorów i troje pracowników.

Jak można w takich warunkach zachować zdrowie psychiczne?

środa, 20 lutego 2008

Heathrow Injection

Od niedawna walczę ze skutkami zjawiska zwanego Heathrow Injection. Skutki same niestety nie chciały się usunąć, pomimo usilnego namawiania, łagodnej perswazji i tajemniczych zaklęć.
Zjawisko polega na tym, że osoby zamierzające zostać w Wielkiej Brytanii na dłużej są wyłapywane przez pracowników lotniska, wstrzykujących im środek powodujący gwałtowny przyrost tłuszczu, z gatunku tych trudno usuwalnych.

Wychodząc z założenia, że dobre teoretyczne przygotowanie zwiększa prawdopodobieństwo sukcesu przedsięwzięcia, przejrzałam dane dotyczące tego co mieszkańcy Wysp jedli wtedy, kiedy byli szczupli, a co jedzą teraz, kiedy są nieszczupli. A nuż to wcale nie Heathrow Injection, a zwykłe objadanie się powoduje te niepożądane efekty? Wyniki moich poszukiwań okazały się dość zaskakujące. Otóż szczupli Brytyjczycy z lat 70-tych jedli więcej niż pulchni mieszkańcy Wysp z początku dwudziestego pierwszego tysiąclecia. Więcej wszystkiego, z wyjątkiem warzyw, owoców oraz napojów gazowanych. No cóż, skoro to nie jedzenie to chyba jest coś na rzeczy z tą lotniskową chorobą?

Moje drogie, jeżeli wybieracie się do Londynu, unikajcie Heathrow jak ognia. A jeżeli już musicie przekraczać granicę właśnie tam, lepiej podróżujcie bez bagażu. Dwie awarie sytemu bagażowego miesięcznie to chyba wystarczające ostrzeżenie? Nie? To dorzucę 1/3 spóźnionych samolotów oraz 26 zgubionych toreb na 1000 podróżnych (jakieś 6 na samolot?).

poniedziałek, 18 lutego 2008

Sheela na Gig

W sobotę wybrałam się do mojej ulubionej brytyjskiej instytucji, a mianowicie do charity shop (sklepu z używanymi rzeczami - nie tylko ciuchami! - prowadzonego przez jedną z licznych organizacji charytatywnych). Idea sklepów z przedmiotami, które jednym są zupełnie niepotrzebne a innym bardzo mogą się przydać podoba mi się i często do nich zaglądam. Zwykle kupuję w nich książki dwojakiego rodzaju - te 'jednorazowego użytku', a więc powieści, oraz te powiedzmy popularno-naukowe, z których interesuje mnie może 5 stron i w związku z tym nie jestem przygotowana na wysupłanie na nie z ziejących pustką czeluści mojego portfela więcej niż funta. Tym razem zakupiłam A Little Book Of Gargoyles Mike'a Hardinga.

Jako że zbieram zdjęcia (to znaczy robię zdjęcia) gargulcom w nadziei na zrobienie kiedyś Galerii Gargulców, zajrzałam do książki z zainteresowaniem. Tym większym, że trafiłam na stronę zatytułowaną Sheela na Gigs. O Sheelach nigdy wcześniej nie słyszałam, obrazek był więc dość szokujący - była na nim wykuta w kamieniu uśmiechnięta, rozkraczona postać kobieca prezentująca wszem i wobec swój srom.

Sheele znajdujące się na Wyspach Brytyjskich (45 w Wielkiej Brytanii, 101 w Irlandii) są w (na) budowlach (głównie kościołach) pochodzenia normańskiego i mają około 800 lat. Ich znaczenie i szczegóły pochodzenia są nieznane. Niektórzy uważają, że są one elementem pogańskich wierzeń, który przedostał się do chrześcijańskich świątyń. Dlaczego pogańskich? Jak napisano na świetnej stronie poświęconej Sheela-na-Gig takie wytłumaczenie pochodzi prawdopodobnie z poglądu, że "nic, co jest tak wulgarne nie może być chrześcijańskie". Feministki twierdzą za Gimbutas, że jest to przykład Bogini. Jeszcze inni widzą w Sheelach symbol płodności, jeszcze inni romańskie ostrzeżenie przed rozpustą i pożądaniem a jeszcze inni sugerują, że figurki miały odstraszać diabła.

Jak było naprawdę - nie wiadomo. Jak kogoś temat zainteresował, to naprawdę polecam strony www.sheelanagig.org. Jest tam chyba wszystko, łącznie z odnośnikami do dalszych lektur, już papierowych. Wszystko to jednak po angielsku. Po polsku mogę odesłać chyba jedynie do artykułu Anny Kohli na temat bogiń.

niedziela, 17 lutego 2008

Najpiękniejsza wioska w hrabstwie Kent

czyli Chiddingstone. Przewodniki mówią, że jest najpiękniejsza, nie będę się z nimi kłócić, bo za mało angielskich wiosek widziałam, a te co widziałam wszystkie wydały mi się piękne.

Ciekawostką jest to, że owo miniaturowe cacko z czasu Tudorów zostało zakupione w całości (łącznie z kościołem i pocztą) przez National Trust, czyli coś w rodzaju komitetu ochrony zabytków. Większość domów w wiosce ma ponad 200 lat.
Ciekawostką jest kamień (Chidding Stone) znajdujący się na tyłach domów - legenda głosi, że tam osądzano różnych drobnych przestępców.

Parę obrazków poniżej. Wioska jest tuż pod Londynem.

Chiddingstone


środa, 13 lutego 2008

Zamorskie podróże

Brytyjskie komisje sejmowe wydały w ostatnim roku ponad 1 milion funtów na zagraniczne podróże. The Independent opisał część tych wydatków. Najbardziej interesujące wydały mi się:

1. Podróż do USA w celu dowiedzenia się, jak uprościć zasiłki. To jest wiadomość dość niepokojąca, posłom mogło zostać zasugerowane, że najlepszym sposobem na uproszczenie jest likwidacja.

2. Większość podróży odbyła się do krajów anglojęzycznych. Hmmm.... Czyżby chciano zaoszczędzić na tłumaczach?

3. Inspiracji na temat 'jak poprawić edukację' szukano w doświadczeniach Australii, Hong Kongu i Chin. Czy ja dobrze pamiętam, że to raczej Finlandia miałaby na ten temat coś interesującego do powiedzenia?

4. Jedynymi sensownymi wycieczkami wydają się te (stosunkowo tanie) odbyte w celach handlowych do Brazylii.

Na pocieszenie dodam, że brytyjscy posłowie nie przyznali sobie tak wysokiej podwyżki, jak planowali i jak mogliby. Mało tego - zamierzają oddać kwestię swoich wynagrodzeń w obce, niezależne ręce (w tej chwili decydują tym sami na podstawie rekomendacji). Ponadto właśnie przyglądają się szczegółowo listom płac swoich biur poselskich w celu sprawdzenia, czy aby nie płacą zatrudnionym tam członkom rodziny zbyt dużo. (Nie, nie robią tego ot tak sami z siebie, prasa trochę im pomogła, tak jak im usiłuje teraz pomóc w sensownym planowaniu podróży).

wtorek, 12 lutego 2008

Obywatele kontrolowani elektronicznie

Wpadłam ze skrajności w skrajność. Z kraju, w którym nieustannie trzeba się meldować i legitymować do kraju, który obowiązku meldunkowego i dowodów osobistych nie wprowadził, ale za to swoich obywateli nieustannie obserwuje. A nawet dyskretnie i elektronicznie wskazuje im, gdzie są mile widziani, a gdzie nie.

Parę dni temu usłyszałam o kamerach, które zaobserwowawszy powiedzmy szarpaninę, surowym głosem zwracają uwagę uczestnikom szarpaniny, że zachowują się niestosownie. Dziś natomiast dowiedziałam się o istnieniu - dość powszechnym - urządzeń zwanych 'mosquitos', emitujących nieprzyjemnie dźwięki o częstotliwości słyszanej prawie wyłącznie przez osoby poniżej lat 20. Urządzenia te montuje się - gdzieś od 2006 - w tych miejscach, gdzie młodzież, zwłaszcza hałaśliwa, jest niemile widziana, a więc w sklepikach, na skwerkach itp. Temat został ostatnio podniesiony przez media ze względu na protesty rodziców dzieci i młodzieży zachowującej się zupełnie poprawnie, a mimo to mającej problem, ze względu na nieprzyjemne doznania, z wejściem z mamą do kiosku.

Z wielu względów lepszą metodą wydaje się puszczanie w kilkudziesięciu sklepach sieci Co-op Mozarta i Vivaldiego. Nazwałabym tę metodę odstraszająco-edukacyjną. I jakąś taką sympatyczniejszą - mówiące kamery rozpoznające twarze i numery rejestracyjne, odstraszające dźwięki, samochody odmawiające ruszenia z miejsca dopóki pasażer nie zapnie pasów... Jakoś mi trochę nieswojo.

Dla zainteresowanych: mosquito sound. Ja go słyszę. Może na tej podstawie dałoby się jakoś zaktualizować moją metrykę i zmienić rok urodzenia na powiedzmy 1987?

Walentynki

Forma napisała dziś notkę prezentującą perfidne zabiegi sklepikarzy, mające na celu zmuszenie nas co najmniej raz w miesiącu do zrobienia dużych, nikomu niepotrzebnych zakupów. Napisała, że Walentynki to 'święto' wymyślone* w celu wymuszenia kolejnej fali zakupów.

Co prawda sklepikarzy jestem gotowa podejrzewać o wiele niecnych zamiarów, niemniej jednak z sugerowaniem niecnych zamiarów jako źródła Walentynek niezupełnie mogę się godzić. Powiedziałabym, że to zależy od kraju. Można tak się wyrazić o Walentynkach w Polsce, gdzie 'święto' (tu cudzysłów jest uzasadniony) pojawiło się niecałe 20 lat temu. Inaczej, bardzo inaczej rzecz się ma w Wielkiej Brytanii.

Najpierw należałoby przypomnieć, że Wyspy były częścią imperium rzymskiego. To ważne, bo dzięki temu wiele zwyczajów mających swoje korzenie w kulturze Rzymian (jak chociażby Boże Narodzenie), dotarło na Wyspy wcześniej niż na tereny obecnej Polski - co najmniej dziewięćset lat wcześniej - i w formie pierwotnej, nieprzetworzonej przez chrześcijaństwo. Potem docierały tu powtórnie, już jako element związany z nową religią, było to jednak raczej odświeżenie zwyczajów już kiedyś znanych, a nie wprowadzanie zupełnie nowych. Dlatego też święta i obrzędy, które obecnie w obu naszych krajach wyglądają prawie tak samo, jak zeskrobać trochę powierzchnię okazują się jednak nieco inne. Aby się przekonać, jak bardzo inne w przypadku Walentynek, wystarczy się przejść do British Museum i obejrzeć najstarszą zachowaną pisemną Walentynkę z XV wieku. W Polsce pierwsza pojawiła się pewnie w 1990.

Jak podaje Encyclopeadia Britannica, Walentynki mają dwojakie pochodzenie - rzymskie, lutowe święto Lupercalia, które było świętem płodności a jego obchody obejmowały losowe łączenie par, oraz męczeńską śmierć świętego Walentego, księdza, który w III w. udzielał parom ślubu mimo zakazu cesarza, który zniósł małżeństwo. W V wieku papież Gelasius I zastąpił Lupercalia świętem św. Walentego i włączył je tym samym do chrześcijańskiego katalogu świąt, zamieniając jednocześnie pogański element - świętowanie płodności - na chrześcijański - śmierć w obronie sakramentu małżeństwa.

Na wyspiarskim gruncie święto było popularne już w średniowieczu. W XVI w. król ogłosił Walentynki oficjalnym dniem świątecznym. Wyspiarze dają sobie 14 lutego kartki już od jakichś sześciuset lat, spiskiem sklepikarzy bym więc raczej tego nie nazwała.

Na okrasę dwie wiktoriańskie kartki walentynkowe. Tu można dodać, że co prawda okres panowania królowej Wiktorii jawi się nam jako dość purytański, to jednak kartki z tego okresu bywają dość pikantne (nie te zalinkowane poniżej, pikantnych musicie poszukać sami). A do 1878 roku były zdecydowanie bardziej popularne niż kartki bożonarodzeniowe.

Kartka 1

Kartka 2

(Swoją drogą ciekawa jestem, jak się ma historia Walentynek we Włoszech).

---
* Forma wyjaśniła, że chodziło jej o rozdmuchanie przez sklepikarzy.

niedziela, 10 lutego 2008

Rok Szczura

Dziś w chińskiej dzielnicy obchodzono Rok Szczura, który rozpoczął się w czwartek. Obchody polegały na przejściu parady przez Chinatown, puszczaniu fajerwerków na Leicester Square oraz występach chińskich artystów na Trafalgar Square. Planowałam zobaczyć wszystko. Plany zostały właściwie zrealizowane, ale...

Jak turyści i mieszkańcy miasta usiłują zwabieni atrakcją zmieścić się na czterech ulicach na krzyż, to ci, co przyszli później (czytaj: ja) mają szanse na obejrzenie jedynie czubków niesionych przez uczestników parady dekoracji oraz lampiony przewieszone nad ulicami:

Fajerwerki puszczane w jasny, słoneczny dzień, są powiedziałabym mało widoczne. Może to zresztą mało ważne, chińskie i tak mają za główne zadanie narobić dużo huku i dymu. Poniżej tłumy z napięciem wpatrujące się w szare kłęby.

Widzom na Trafalgar Square słońce świeciło prosto w oczy. Z trudem udało mi się coś wydobyć ze zdjęcia a i nie zostałam tam zbyt długo, bo mrużenie oczu nie jest zbyt komfortowe.

Najważniejsze, że policja stanęła na wysokości zadania i włożyła sporo wysiłku w dekorację swoich wozów:

Przodownicy recyklingu

Brazylijczycy zdaje się mają ogromną wyobraźnię, nie dość, że znaleźli sposób na budowanie bałwanów bez śniegu, to na dodatek robią świetne torebki. Te na zdjęciu, made in Brasil, są zrobione są z aluminiowych dinksów do otwierania puszek. Cena jednej torebki -65 funtów, dostępne w sklepiku Royal Academy of Arts.

Posted by Picasa

sobota, 9 lutego 2008

Nie zawsze jest milutko...

Całe szczęście obrazki takie jak ten obok widywane są rzadko.

Prawo szariatu

No i kto by pomyślał, że w kraju, w którym religia wydaje się wśród zasiedziałych tubylców zanikać, nie kto inny a arcybiskup wywoła wywoła burzę i falę krytyki ze wszystkich możliwych stron.

Arcybiskup Canterbury napomknął w porannym programie radiowym, że prawo szariatu już jest obecne w życiu Wielkiej Brytanii, oficjalnie i nieoficjalnie, i że Brytyjczycy mogą "konstruktywnie wchłonąć pewne aspekty islamskiego prawa", na przykład w sprawach rodzinnych i finansowych.
Rozpętała się burza - arcybiskupa krytykują wszyscy, łącznie z muzułmanami. Ma bardzo niewielu zwolenników.

O co chodzi? Oczywiście kojarzenie szariatu wyłącznie z kamieniowaniem "cudzołożnic" to przesada. Szariat to również regulacje dotyczące zabijania zwierząt na mięso, jak i pożyczania pieniędzy. I faktycznie - te aspekty islamskiego prawa są jak najbardziej obecne w życiu codziennym Wyspiarzy. Są w nim obecne, gdyż są niesprzeczne z wyspiarskim prawem. Nie są wyjęte spod prawa, są - może nietypową, ale jednak - jego realizacją.

Sugerowanie, że sprawy rodzinne mogłyby być rozpatrywane wg zasad szariatu to zupełnie inna bajka. Nie da się z jednej strony przy rozwodach nieislamskich przyznawać opieki nad dzieckiem temu z rodziców, kto zdaniem sądu lepiej się nim zaopiekuje, a z drugiej strony pozwalać, żeby w przypadku rozwodu wyznawców jednej religii przyznawać tę opiekę zawsze ojcu.

Owszem, nieoficjalnie, tak się na pewno dzieje. Cóż, dopóki nikt (kobieta?) się nie poskarży, uznaje się, że ustalenia nastąpiły za obopólną zgodą. Czym innym jest uznanie takich ustaleń z założenia za prawomocne.
Powiedzmy, że ja przed wyjściem do pracy strzelam sobie setkę żubrówki*, a moja szefowa udaje, że ma problemy z węchem, bo tak poza tym to jestem świetną pracownicą. Nikomu nic do tego - nie prowadzę w pracy pojazdu, nie pracuję z dziećmi, nie zrobię krzywdy ani sobie, ani innym. Oczekiwanie wpisania do kodeksu pracy, że pracownica może wypijać setkę wódki przed rozpoczęciem obowiązków służbowych, byłoby jednak przesadą. Delikatnie mówiąc.

Jest jedna rzecz, którą przy okazji całego zamieszania przeczytałam z ogromną przyjemnością - większość muzułmanów wcale nie chce nie chce szariatu, a próby jego wprowadzenia w Kanadzie zostały zablokowane przez muzułmanki. I tu (to znaczy tu, gdzie mieszkam) widzę, że do powszechnej świadomości dociera coś, co dla wielu jest od dawna oczywiste - chcecie ujarzmić islam, dajcie sobie spokój z negocjacjami z charyzmatycznymi mówcami w meczetach. Wesprzyjcie kobiety. Tylko nie zaczynajcie rozmowy od sugestii, że powinny ściągnąć z głowy chustę. One będą wiedziały lepiej, kiedy nastąpi odpowiedni moment.

---
* tak naprawdę, to jej nie cierpię!

piątek, 8 lutego 2008

Codziennik klimatyczny

Czyli Climate Debate Daily, właśnie przeze mnie odkryta odnoga strony Aldaily (Arts & Letters daily), a więc codziennego przeglądu wszystkiego (no, prawie), co ukazuje się w sieci po angielsku.
Codziennik klimatyczny prezentuje głosy tych, którzy winą za ocieplenie obarczają nas samych i tych, którzy po pierwsze zagrożenia nie widzą, po drugie jeżeli już, to nie obarczają nim przemysłu. Ciekawa inicjatywa, bo zwykle zwolennicy jakiegokolwiek poglądu unikają konfrontacji z poglądami przeciwnymi i trzeba się trochę napracować, jak się chce poznać głosy obu stron. A tu proszę, mamy wszystko podane na tacy.

czwartek, 7 lutego 2008

Jorge Lewinsky

Natknęłam się dziś w The Times (wydanie niedzisiejsze) na wspomnienie o zmarłym 31 stycznia fotografie o nazwisku Jorge Lewinski.

Tak, urodzony w Polsce 1921 roku. We Lwowie. Obecnie Ukraina, a jeszcze niedawno Związek Radziecki - tu czytelnicy Times'a otrzymali małą próbkę skomplikowanych losów tej części Europy.

Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, a że te parę dostępnych w sieci zdjęć całkiem mi się spodobało, niniejszym przytaczam parę słów o Lewinskim za Times'em. Nazwijmy to luźnym tłumaczeniem fragmentów.

Lewinski był niezmordowanym kronikarzem świata sztuki współczesnej - fotografował współczesnych mu artystów, zarówno tych bardzo znanych, jak i tych o mniejszym rozgłosie. Fotografowanie w miarę możliwości wszystkich, a nie tylko tych łatwo rozpoznawalnych, było nieprzypadkowe. Do tego stopnia nieprzypadkowe, że odmówił sprzedaży swoich zdjęć dla Tate, wybierając dom hrabiego Burlington, dwunastego księcia hrabstwa Devon - Chatsworth House, gdyż książę zgodził się na wystawę przekrojową, przedstawiającą wszystkich artystów z lat 60-tych i 70-tych razem, a nie tylko wybór najbardziej znanych modeli.

Lewinski późno zaczął karierę fotografa, dopiero po 40-tce (dobra wiadomość dla tych czterdziestolatków, którzy mają poczucie zmarnowanego życia - możemy jeszcze coś z tym zrobić!) i po trzydziestu latach ją zakończył a w czasie jej trwania był dość samowystarczalny - sam namawiał artystów do pozowania, sam wywoływał filmy i sam robił odbitki.

Album z jego zdjęciami został wydany dwa lata temu i można go kupić tutaj, za jedyne pięć funtów. Plus koszty przesyłki, większe od ceny samego albumu. To chyba się w weekend przejdę do Royal Academy of Arts i może nawet obejrzę, co dowieźli z Rosji, i o co było tyle krzyku.

środa, 6 lutego 2008

Jak suszono chmiel

Krajobraz hrabstwa Kent ma pewien bardzo charakterystyczny element - stożkowatą budowlę z białym kapelusikiem. Wygląda to tak:

Kent - Oast House


W tych wieżyczkach kiedyś suszono chmiel. Obecnie suszarnie przerobione są na malownicze domy mieszkalne. Trochę kłopotu sprawia pewnie ich umeblowanie. Tak się pocieszam.

A tu znalazłam animację ilustrującą działanie suszarni:
Oast House

Zimna woda osobno, ciepła osobno...

Babilas zapytał się, jaką historyjką mnie poczęstowano w odpowiedzi na pytanie, skąd ta niechęć do mieszania ciepłego z zimnym. Ha! Ludzie - jak wskazuje na to przykład z bakteriami - są w stanie uzasadnić dowolną rzecz w dowolny sposób. Babilasa brano 'na biologię' mnie 'na technikę' tłumacząc, że chodzi tu o różnicę ciśnień. W starych domach woda zimna jest pompowana z sieci, ale ciepła 'spada' ze zbiornika umieszczonego na strychu siłą grawitacji. Tłumaczenie takie sobie, bo przecież wystarczy tę pod większym ciśnieniem wypuścić nieco mniejszym strumieniem.

Przede wszystkim jednak moje pytanie 'a dlaczego macie dwa krany' spotykało się ze zdziwieniem. No jak to dlaczego. Tak zawsze było, to znaczy, że tak jest dobrze, tak ma być i na pewno jest jakieś wytłumaczenie.

Przybysze z kontynentu podśmiewają się z angielskich kranów (o ile nie mają ich w domu, bo wtedy się denerwują). Jak ci Anglicy tak mogą? Ano mogą. My też możemy. Spójrzcie na swoją klawiaturę. Są dostępne wygodniejsze układy liter (ponoć, nie próbowałam), ale tak się przyzwyczailiśmy do niewygody, że mało komu przyjdzie do głowy choćby próba zmiany.

Old-Fashioned Faucets: Unique British Standard